[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Takie rozdzielanie się było bez sensu.Zostaną wszyscy wyłapani jeden po drugim.Cofając się, Barton rozdeptywał golemy i szczury i wymachiwał wściekle łyżką do opon.Aryman był ogromny.W postaci chłopca był niegroźny, łatwy do pokonania.Teraz nic go nie mogło powstrzymać.Rósł w oczach.Był kipiącą, pęczniejącą szarożółtą galaretą, pełną nieczystości.Gęsta grzywa splątanych włosów unosiła się i opadała, kiedy posuwał się do przodu.Kawałkami siebie znaczył drogę, którą szedł niczym kosmiczny ślimak ociekający śluzem i mułem.Cały czas się żywił.Pęczniał, pochłaniając wszystko, co napotkał na swojej drodze.Jego macki chwytały Wędrowców, golemy, szczury i węże.Barton widział stos zwłok porozrzucanych bezładnie w jego brzuchu, znajdujących się w różnych stopniach rozkładu.Sunął do przodu i wchłaniał wszystko, co żywe.Obracał życie w martwy pył.Aryman wchłaniał istnienie i wydychał odrętwiający chłód kosmicznej pustki.Lodowaty, szczypiący wiatr.Tchnienie śmierci i próżni.Czuć było smród, mdlący odór, który był jego naturalnym zapachem.Rozkład i śmierć.Nadal rósł.Zaraz nie zmieści się w tej dolinie.Cały świat będzie niedługo dla niego za mały.Barton uciekał.Przeskoczył szereg golemów i wbiegł między drzewa, ogromne cedry rosnące nieopodal Domu Cieni.Pająki spadały na niego całymi chmarami.Strzepywał je, biegnąc przed siebie na oślep.Za nim rosła gigantyczna postać Arymana.W istocie nie poruszał się.Zatrzymał się na skraju wzgórza.Wijąc się i skręcając, rósł coraz wyżej i wyżej niczym góra śmieci i kipiącej galarety.A kiedy tak rósł, chłód zaczynał spowijać wszystko wokoło.Barton zatrzymał się, aby złapać nieco tchu i zorientować się w położeniu.Znajdował się w niewielkim zagłębieniu za cedrami, tuż nad drogą.Cała dolina wynurzyła się w porannej krasie spod rozpościerającej się pod nim ciemności.Ale na pola, farmy i domy padał rozległy cień.Ciemniejszy niż ten, który się wznosił.Cień Arymana, boga-niszczyciela, w jego naturalnej wielkości.I ten cień nigdy się nie podniesie.Coś się poruszyło.Jakieś połyskujące ciało natarło na Bartona.Barton odskoczył przerażony.Wąż chybił i szykował się do ponownego ataku.Barton cisnął łyżką do opon.Trafił go w łeb i rozgniótł na miazgę.Chwycił ponownie łyżkę.Węże kłębiły się wokoło.Minął całe ich gniazdo, skąd wdrapywały się po zboczu wzgórza.Szedł, stąpając po nich.Nagle wywrócił się i padł na tę syczącą, kłębiącą się masę.Toczy) się w dół zbocza po mokrym zielsku i winorośli.Próbował wstać; pająki nacierały i wskakiwały na niego, kłując go, gdzie popadnie.Walczył z nimi, zgarniając pajęczyny.W końcu udało mu się klęknąć.Pomacał ręką w poszukiwaniu łyżki do opon.Gdzie się podziała? Czyżby ją stracił? Jego palce napotkały coś miękkiego.Sznurek.Kłębek sznurka.Łyżka zniknęła.To był cios ostateczny.Ostatni symbol jego klęski.Zrozpaczony Ted wypuścił kłębek z ręki.Jakiś golem wskoczył mu na plecy.Dostrzegł błysk światła odbitego od igły, która zawisła tuż nad jego okiem, gotowa wbić się w mózg.Uniósł omdlałe ręce, lecz nie zdołał ich podnieść wysoko, gdyż zaplątał się w pajęczyny.Zamknął bezradnie oczy.To był koniec.Poddał się.Przegrał.Leżał, czekając na cios.14- Panie Barton! - zapiszczał głos.Barton otworzył oczy.Golem pośpiesznie ciął igłą pajęczynę.Przekłuł kilka pająków, a inne odpędził, po czym wskoczył Bartonowi na kark blisko ucha.- Cholera - pisnął.- Mówiłam panu, żeby pan nikomu o tym nie mówił.To nie był odpowiedni czas.Przeciwnik jeszcze za silny.Barton zamrugał; był otumaniony.- Kim?.- Otworzył usta i szybko je zamknął.- Proszę być cicho.Zostało tylko kilka sekund.Pańska rekonstrukcja była przedwczesna.O mało pan wszystkiego nie zaprzepaścił.- Golem nagłym ruchem przeszył szarego szczura przymierzającego się do przegryzienia tętnicy za uchem Bartona.Szare ciało osunęło się wolno, wijąc się w konwulsjach.- Niech pan wstanie!Barton zaczął się szamotać.- Ale ja nie.- Niech się pan pośpieszy! Teraz, kiedy Aryman się uwolnił, nie ma czasu do stracenia.Obecnie wszystkie chwyty są dozwolone.Sam postanowił dostosować się do Zmiany, ale to już minęło.Niewiarygodne, ale Barton poznał nagle ten głos.Był piskliwy, wysoki, ale podobny.- Mary! - krzyknął zdumiony.- Jak do diabła.Czubek jej szpady ugodził go w policzek.- Panie Barton, musi pan zrobić, co trzeba.Czeka pana jeszcze kawał roboty.- Czeka?- On próbuje uciec w furgonetce.Nie chce wrócić do poprzedniej postaci.Ale musi! To jedyna droga.On jeden ma odpowiednią moc.- Nie - powiedział niepewnie Barton.- Nie doktor Meade.Nie on!Golem uniósł szpadę na wysokość oka Bartona i zastygł w bezruchu.- Mojego ojca trzeba uwolnić.Ma pan dosyć mocy, aby tego dokonać.- Nie doktora Meade'a - powtórzył Barton.- Nie mogę.- Potrząsnął głową.- Meade.A więc te cygara, wykałaczka i garnitur w prążki to była Jego maska!- Wszystko zależy od pana.Widział pan jego prawdziwą postać.- Te ostatnie słowa zapadły głęboko w umysł Bartona.- To po to właśnie pana tu sprowadziłam.Nie dla zwykłej rekonstrukcji!Jakiś wąż prześlizgnął się po nodze Bartona.Golem zeskoczył z ramienia Bartona i pomknął za nim.Barton spróbował wstać.Powstrzymujące go pajęczyny zostały rozcięte.Tuż obok pojawił się rój pszczół.Zbliżał się dzień.Nadlatywały kolejne pszczoły.Teraz zajmą się szczurami i goleniami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl