[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wprawiał się w tych zabiegach,wpadając do niej na chwilę, kiedy wracał z sali jadalnej albo ze spaceru; mówiłwtedy Joachimowi, żeby sobie nie przeszkadzał, że chce tylko szybko wpaść namałą kontrolę do numeru pięćdziesiątego.Czuł przy tym szczęście wyrastaniaponad siebie samego, radość wynikającą z poczucia pożyteczności i ukrytegodoniosłego znaczenia swoich poczynań.Równocześnie cieszył się po szelmowskuz czysto chrześcijańskiego charakteru tych uczynków, w istocie tak pełnych piety-zmu, dobroczynnych i godnych pochwały, że nic nie można im było zarzucić aniz żołnierskiego, ani z humanistyczno-pedagogicznego punktu widzenia.O Karen Karstedt nie było jeszcze mowy, a jednak Hans Castorp i Joachimnawet specjalnie się nią zajmowali.Należała do prywatnych pacjentów radcy Beh-rensa, nie mieszkających w sanatorium  Berghof , i doktor polecił ją miłosierdziukuzynów.Przebywała tu od czterech lat, nie miała majątku i była zależna od krew-nych, ludzi bez serca, którzy już raz, ponieważ i tak była stracona, zabrali ją stądi tylko na skutek interwencji radcy Behrensa znowu tutaj wysłali.Mieszkała weWsi, w tanim pensjonacie.Była to wątła dziewczyna, lat dziewiętnastu, miała gład-kie, wysmarowane pomadą włosy, a oczy jej starały się nieśmiało ukryć jakiś blask,odpowiadający hektycznym wypiekom na twarzy.Głos jej był charakterystycznieochrypły, ale przyjemny.Kaszlała prawie bez przerwy, a końce wszystkich jej pal-- 314 - ców były pozaklejane plastrami, bo potworzyły się na nich ranki na skutek zakaże-nia.Tej więc dziewczynie poświęcali obaj młodzieńcy wyjątkową uwagę; prosił icho to Behrens, jako że już mieli tak dobre serca.Zaczęło się od kwiatów, potemnastąpiła wizyta, w czasie której siedzieli wszyscy razem na małym balkoniku bied-nej Karen w Davos-Wsi, a potem we troje przedsiębrali to i owo: poszli na zawodyłyżwiarskie, przyglądali się wyścigom na bobslejach.Bo sezon sportów zimowychw Davos był już u zenitu, rozpoczął się tydzień uroczystości, widowiska następo-wały jedno po drugim, owe zabawy i przedstawienia, którymi obaj kuzyni intereso-wali się dotychczas tylko przelotnie i okolicznościowo.Joachim był wrogiemwszelkich rozrywek tu w górze.Wszak nie po to tu siedział  w ogóle nie siedziałtutaj po to, by żyć i być zadowolonym z pobytu, urozmaicając go sobie i uprzyjem-niając, ale jedynie i wyłącznie w tym celu, ażeby możliwie szybko pozbyć siętoczącego go robaka i móc powrócić na dół do służby, prawdziwej służby, a niesłużby  kuracyjnej , która jest tylko surogatem, ale której mimo to nie chciałw niczym uchybić.Nie wolno mu było brać czynnego udziału w zabawach zimo-wych, a nie miał też ochoty być gapiem.Co się zaś tyczy Hansa Castorpa, to zbytściśle, w znaczeniu zbyt ciasnym i intymnym, związany był z tymi tu w górze, abyinteresować się poczynaniami ludzi, którzy w dolinie tutejszej widzą boisko spor-towe.Miłosierne współczucie dla biednej panny Karstedt spowodowało jednak wyłomw tych zapatrywaniach, a Joachim nie mógł się temu przeciwstawić, nie narażającsię jednocześnie na zarzut braku chrześcijańskich uczuć.Kiedyś wstąpili po chorądo jej ubogiego mieszkania we Wsi i zaprowadzili ją w mrozny, słoneczny dzieńzimowy do dzielnicy angielskiej, tak nazywanej od wznoszącego się w niej Hoteld Angleterre.Szli pomiędzy luksusowymi sklepami głównej ulicy, po której z brzę-kiem dzwonków sunęły sanki i spacerowali bogaci próżniacy i darmozjadzi, zebraniz całego świata, a zamieszkali w Kurhauzie i innych wielkich hotelach; szli z odkry-tymi głowami, w modnych ubraniach sportowych uszytych z wytwornych i drogichmateriałów, z twarzami opalonymi przez zimowe słońce i promieniowanie śniegu.Zdążali w dół, ku położonej w głębi doliny w pobliżu Kurhauzu ślizgawce, któralatem, przemieniona w łąkę, służyła jako boisko do gry w piłkę nożną.Słychać byłomuzykę: na estradzie drewnianego pawilonu u wejścia na czworoboczną ślizgawkęgrała orkiestra; z oddali wyzierały śnieżne góry na ciemnoniebieskim tle.Kupilibilety, przedarli się przez tłum publiczności otaczającej powierzchnię lodu z trzechstron, wzdłuż których amfiteatralnie wznosiły się ławki, znalezli sobie wygodnemiejsca i zaczęli się przyglądać.Zawodnicy, kuso odziani, w czarnych trykotach- 315 - i szamerowanych kurtkach obszytych futrem, kołysali się na lodzie, unosili sięw powietrzu, wykonywali skomplikowane figury, skakali i wirowali.Para wirtu-ozów, pani i pan, zawodowcy nie uczestniczący w zawodach, wykonywali jakąśfigurę, którą tylko oni na całym świecie wykonać umieli; rozpętali burzę oklaskówi tusze orkiestry.Sześciu młodzieńców różnej narodowości ubiegało się o nagrodęza najszybszy bieg; pędzili pochyleni, z rękami założonymi na plecach, niektórzyz chusteczką przy ustach.Przebiegli tak sześć razy dokoła toru.Muzyka mieszałasię z dzwiękiem dzwonka.Od czasu do czasu tłum wznosił okrzyki i klaskał.Zbiorowisko ludzkie, w którym znalezli się nasi chorzy, obaj kuzynowie i ichprotegowana, było wielce różnorodne.Anglicy z białymi zębami i w szkockichczepkach rozmawiali po francusku z silnie wyperfumowanymi paniami, od stóp dogłów ubranymi w kolorową wełnę, a niekiedy i w spodnie.Amerykanie o małychgłowach z przylegającymi włosami, i z fajkami w ustach, odziani byli w futra,wywrócone włosem do góry.Wszędzie widać było brodatych i eleganckich Rosjan,których wygląd trącił barbarzyńskim bogactwem, Holendrów o typie malajskichmieszkańców, Niemców i Szwajcarów, a również mnóstwo osób nieokreślonegopochodzenia, mówiących po francusku, przybyłych z Bałkanów czy też ze Wschodu tłum ludzi dość podejrzanych, dla których Hans Castorp miał pewną słabość, alektórzy, jako indywidua dwuznaczne i bez określonego charakteru, nie wzbudzalisympatii w Joachimie.Dzieci stawały tu i tam do różnych zabawnych konkursów:podskakiwały na lodzie mając na jednej nodze nartę a na drugiej łyżwę albo teżchłopcy popychali przed sobą wielkie szufle, w których sadowiły się dziewczynki.Inne dzieci biegały z płonącymi świecami, przy czym zwycięzcą zostawał ten, ktoz nie zgaszonym płomieniem dotarł do celu, albo musiały w biegu brać przeszkodyczy też za pomocą cynowych łyżek wrzucać kartofle do ustawionych polewaczek.Zwiat elegancki pokładał się ze śmiechu.Pokazywano sobie najbogatsze, najsław-niejsze i najładniejsze dzieci, córeczkę jakiegoś holenderskiego multimilionera,syna jakiegoś pruskiego księcia oraz dwunastoletniego chłopca, nazywającego sięjak jedno ze znanych win szampańskich.Biedna panna Karen cieszyła się równieżnie przestając przy tym kaszleć.Z radości klaskała w ręce z popękanymi palcami.Tak bardzo była wdzięczna.Zaprowadzili ją także na wyścigi bobslejowe: było to niedaleko zarówno od Berghofu , jak i od mieszkania panny Karen Karstedt, bo tor, idący z Schatzalp,kończył się we Wsi pomiędzy domami, położonymi na zachodnim zboczu doliny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl