[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na jego szczycie zasłonił na chwilę gwiazdy, a potem zniknął.Czekali.- Czy sądzisz, że wpadł w jakieś kłopoty albo też zdecydował się zostawić nas na dobre? - z niepokojem szepnął Jimowi do ucha książę, gdy minęło kilka minut, a Aragh nie wracał.- Nie, Wasza Wysokość.Ani to, ani to - odszepnął Jim.- To, co powiedział, było słuszne.Jeżeli któryś z nas może tam wyjść bezpiecznie, rozejrzeć się i wrócić, to właśnie on.Nie wiem, co go zatrzymuje.Ale nie wątpię, że wróci.Musimy tylko poczekać.Niespokojnie czekali zatem dalej.W miarę upływu czasu ich zniecierpliwienie rosło, nawet Jima.A jeśli wilkowi przydarzył się jakiś wypadek? Nie śmiał głośno wypowie­dzieć tej myśli, bojąc się, że odbierze ducha pozostałym, ale pomyślał tak.A potem nagle ujrzeli Aragha schodzącego z powrotem do nich po skarpie wykopu, a inna postać przesłoniła gwiazdy, stając wyprostowana na górze.- Wszystko w porządku - warknął wilk.- Ktoś na nas nawet czekał.Zobaczycie go tam, na górze.- Kto taki? - spytał Jim, wytężając wzrok w ciemności, żeby zdobyć jaśniejsze pojęcie o tym, kto czekał na górze nasypu.- Przyjaciel - odpowiedział Aragh.Jim nie mógł zobaczyć jego pyska w ciemnościach, ale z tonu głosu wywnioskował, że jest on rozwarty w śmiechu, w tym bezgłośnym uśmiechu, który charakterystyczny był dla wilczego rodzaju humoru.- Chodźcie - dodał wilk.Jim, z obnażonym na wszelki wypadek mieczem, jako pierwszy wspiął się po stromym zboczu.Tu okazało się, że miecz jest bezużyteczny, chyba że chciałby go wbijać w ziemię, żeby pomóc sobie w drodze po pokrytym roślinnością zboczu, po którym musiał się wspiąć.Na szczycie przemówił do niego znajomy głos.- Jak dobrze was widzieć - dało się słyszeć.- Jesteście tu, tak jak mi powiedziano, że będziecie.Głos należał do Bernarda.Jim wytarł miecz o jakieś liście i schował go z powrotem do pochwy.- Kto ci powiedział? - spytał.- I dlaczego czekasz na nas tutaj? Skąd wiedziałeś, że tędy właśnie wyjdziemy?- Na te wszystkie pytania uzyskasz odpowiedź w sto­sownej porze - odrzekł Bernard, gdy Jim stanął z boku, żeby przepuścić innych na powierzchnię.- Jest ktoś, kto lepiej potrafi odpowiedzieć ci na nie niż ja.Moim zadaniem jest tylko zaprowadzić was do niego jak naj­szybciej.- Sir Raoul? - spytał Jim na chybił trafił.- Jest z tamtym drugim - poinformował Bernard.Jak przedtem stał plecami do poświaty księżyca, tak że górną część jego ciała skrywały ciemności.- Ale nie odpowiem już na żadne pytanie.Jeśli już wszyscy jesteście tu przy mnie, to chodźcie za mną.Podążyli za nim.Byli w jednym z ogrodów posiadłości Malvinne'a.Bernard przeprowadził ich przezeń niemal truchtem.Po prawej stronie widniała czarna ściana otacza­jących zamek lasów.Nagle Bernard skręcił i skierował się w stronę wylotu jednej ze ścieżek, które przecinały masywną ścianę konarów i pni drzew.Tą wijącą się ścieżką prowadził ich, wciąż truchtem, jeszcze może ze dwie mile po udeptanej ziemi.Garstka gwiazd prześwitywała przez poplątane gałęzie ponad ich głowami, aż nagle wysunęli się na otwarte zbocze wzgórza.- Tu możemy chwilę odpocząć - powiedział Bernard.Wciąż dbał o to, by żadne światło nie oświetlało bezpo­średnio jego twarzy i górnej części tułowia, oprócz słabego światła gwiazd, które w niczym nie mogło rozjaśnić ciem­ności okrywających zniekształconą połowę jego sylwetki.Jak tylko odpoczęli, poprowadził ich dalej doliną między wzgórzami, bardzo podobną do tego zagłębienia, w którym założyli tymczasowe obozowisko, zanim weszli do lasu.Ale ta dolinka wiła się.Nie płynęła nią woda jak w tamtym zagłębieniu, ale musiała tamtędy kiedyś przepływać, bo pod stopami nie czuli ziemi ani traw, tylko skały.Kroki ich szurały po tych skałach przez czas jakiś i Jim próbował ocenić, jak daleko już zaszli, ale po wszystkich tych zakrętach i zwrotach dolinki zupełnie stracił nie tylko wyczucie kierunku, ale i orientację.W końcu wyszli na inne wzgórze, otoczone wzniesieniami z rzadka zadrzewionych łąk.Na wzgórzu paliło się ognisko, oświetlając sylwetkę konia, który pasł się w pobliżu na trawie, i dwie postacie - nie, trzy - przy samym ognisku.Jim przyglądał się tej trzeciej, gdyż górowała nad pozo­stałymi dwiema, mimo iż z miejsca, gdzie stał, widział tylko jej zarys.Była to postać małego smoka.Wszyscy razem podeszli bliżej, okrążając ognisko tak, by móc ujrzeć tych trzech, którzy przy nim siedzieli, a do tej pory zwróceni byli do nich plecami.Gdy obchodzili ognisko, Jim zaczął przypatrywać się tej trójce.Jednym, owszem, był sir Raoul, o szczupłej, ironicznej twarzy, oświetlonej drgającym blaskiem skaczących pło­mieni.Drugim, jak odgadł po zarysie widzianej z tyłu sylwetki, był Carolinus.Było to zaskoczeniem, ale nie aż takim, jakim mogłaby być obecność tam kogoś innego.Mag potrafił za pomocą czarów przenosić się z miejsca na miejsce.Nie tylko sam to robił, wszak po ich ostatecznym zwycięstwie nad Ciemnymi Mocami pod Twierdzą Loathly, przeniósł wszystkich do gospody, w której odbyła się uczta na cześć zwycięstwa.Trzeci z tej gromadki był jednak zaskoczeniem.- Secoh! - wykrzyknął Jim.- Zdziwionyś, Jamesie? - Secoh się pysznił - Może byś mnie rozpoznał, gdybym się wpierw odezwał i to takim głosem: „Jestem francuskim smokiem”.Słowa te natychmiast poruszyły pamięć Jima.Przypo­mniały na powrót chwilę, gdy układał się na noc do snu na szczycie skalnej iglicy, a mały smok okryty ciemnością przylgnął do skały jakiś tuzin stóp pod nim i zadawał mu pytania o to, dokąd się wybiera i co chce robić.- Obniżyłem głos i zupełnie cię zmyliłem - powiedział smok [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl