[ Pobierz całość w formacie PDF ] .W izbie było kilka stołów, a przy stołach siedziało dużo ludzi pijąc i roz-prawiając głośno.Stary Lombardczyk zbliżył się do pierwszego stołu z brzegu, a po sposobie,jakim powitał sześciu siedzących przy nim gości, zaraz można było poznać, że tylko co, przedniedawną chwilą, należał do ich kompanii.Goście mieli twarze czerwone i brząkali szklan-kami śmiejąc się i krzycząc razem. Towarzysze! rzekł wieśniak bez żadnego wstępu, stojąc i trzymając Marka za rękę.Oto jest biedny chłopak, nasz rodak, który przybył z Genui do Buenos Aires szukając matki.Tam jej nie znalazł, bo jest aż w Kordowie.Zabrali go na barkę do Rosario.Płynął trzy dni icztery noce z paroma słowami polecającymi.Przedstawił kartkę, wykrzywili gębę na niego.Nie ma ani grosza.Jest sam i nikogo nie zna.Chłopak pełen serca.Pomyśleć tylko: z Genuido Rosario!.Dalej, towarzysze! Nie trzasnęlibyście też tak kieszenią, żeby miał za co biletkupić do Kordowy i matkę odszukać? Bo jakże! Mamy go tak jak psa zostawić na ulicy?. Nigdy w świecie, na Boga!.Nigdy się to po nas nie pokaże! krzyczeli wszyscy razem,tłukąc w stół pięściami. Rodak nasz przecie!.Chodz no tu, mały! My jesteśmy emigranci!Patrzcie, jaki bęben ładny! Dalej, towarzysze, na stół miedziaki! A to zuch! Sam przez takie morze!. Dzielny chłopak! Napijże się, rodaku! Nie może inaczej być, tylko cię wyprawim do matki! I już jeden klepał go po ramieniu,już drugi uszczypnął go w policzek, już trzeci odejmował mu torbę.Inni emigranci zaczęli sięteż zbliżać od stołów swoich powstawszy.33Historia chłopca obleciała w mig oberżę całą; z sąsiedniej stancji przyszło kilku Argentyń-ców i mniej niż w dziesięć minut stary Lombardczyk, który nadstawiał kapelusza, miał już wnim czterdzieści dwa liry. Widziałeś rzekł wtedy zwracając się do chłopca jak to wszystko galopem w Ameryceidzie? Pij, zuchu! zawołał któryś z gości podając Markowi szklankę wina. Za zdrowie two-jej matki!Wszyscy podnieśli szklanki, zaczęli się trącać, a Marek powtarzał: Za zdrowie.mojej. A wtem radosne jakieś łkanie tak mu ścisnęło gardło, że postawiłszklankę na stole i rzucił się na szyję staremu.*Nazajutrz rano, o pierwszym dnia brzasku, mały podróżny był już w drodze do Kordowy,ufny, wesoły i pełen najlepszych przeczuć.Ale nie ma takiej wesołości, która by się długoostała wobec posępnych widoków natury.Dzień był pochmurny, szary, pociąg, prawie żepusty, przebiegał olbrzymią równinę pozbawioną wszelkich śladów pomieszkali ludzkich.Marek siedział sam w niezmiernie długim wagonie, podobnym do tych, którymi przewożąrannych.Patrzył na prawo, patrzył na lewo, ale i na prawo, i na lewo była głucha pustka, naktórej to tu, to tam sterczały drobne karłowate drzewa, pnie potworne, gałęzie powykręcane wnigdy nie widzianych kształtach, jak gdyby z gniewu i z przerażenia przyjęły tę dziwacznąpostać.Cala wegetacja ciemna, rzadka, smutna dawała tej ogromnej równinie pozór niezmie-rzonego cmentarza.Drzemał pół godziny, drzemał godzinę, otworzył oczy, spojrzał, zawsze ten sam widok.Stacje, które mijali lub przed którymi zatrzymywali się, były samotne jak domy pustelników,a kiedy pociąg stawał, nie słychać było żadnego głosu.Zdawało się więc chłopcu, że jedzietak w jakimś straconym pociągu, o którym nikt nie wie i który przez pustynię pędzi.A i to musię zdawało, że lada stacja będzie już ostatnią i że wprost z niej będzie wyjście na tajemnicze istraszliwe siedziby dzikich plemion.Zimny wiatr twarz mu owiewał.Wsadzając go w Genuina pokład okrętu w końcu kwietnia ojciec jego nie spodziewał się, żeby w Ameryce za jegoprzybyciem zima jeszcze była, i wyprawił go w letniej odzieży
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|