[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Niech pan siada, signor capitano – powiedziałem.Żołnierz usunął się z przejścia i wysoki kapitan usiadł.Popatrzył na mnie.Miał urażoną minę.Ale zdobył miejsce.– Zabierzcie moje rzeczy – powiedziałem do żołnierza.Wyszliśmy na korytarz.Pociąg był pełny i wiedziałem, że nie ma nadziei na miejsce siedzące.Dałem portierowi i żołnierzowi po dziesięć lirów.Wyszli korytarzem na peron i zaczęli zaglądać w okna, ale nigdzie nie było miejsc.– Może ktoś wysiądzie w Bresci – powiedział portier.– W Bresci jeszcze ich więcej powsiada – odrzekł żołnierz.Pożegnałem się z nimi, uścisnęli mi dłoń i odeszli.Obaj byli w złym humorze.Kiedy pociąg ruszył, wszyscy staliśmy na korytarzu.Wyjeżdżając z dworca przyglądałem się światłom i torom.Padało ciągle i wkrótce nie było już nic widać przez zalane deszczem szyby.Później zasnąłem na podłodze w korytarzu, uprzednio wpuściwszy portfel z pieniędzmi i papierami za koszulę i spodnie, tak że zatrzymał się w nogawce.Spałem przez całą noc: budziłem się w Bresci i Weronie, kiedy wsiadali nowi pasażerowie, ale zaraz zasypiałem znowu.Głowę oparłem na jednym chlebaku, rękami objąłem drugi, czułem na sobie ciężar plecaka i wszyscy mogli przeze mnie przełazić, byleby tylko mnie nie nadepnęli.W całym korytarzu ludzie spali na podłodze.Inni stali, trzymając się prętów przyokiennych albo opierając się o drzwi.Ten pociąg był zawsze przepełniony.CZĘŚĆ TRZECIARozdział ITeraz, na jesieni, wszystkie drzewa były nagie, a drogi błotniste.Z Udine pojechałem do Gorycji ciężarówką.Mijaliśmy po drodze inne samochody, a ja wyglądałem na okolicę.Drzewa morwowe stały nagie, a pola były bure.Na drodze leżały mokre, zwiędłe liście, które opadły z rosnących wzdłuż niej drzew, i widać było robotników ubijających w koleinach tłuczony kamień z pryzm usypanych między przydrożnymi drzewami.Zobaczyliśmy miasto we mgle, która przesłaniała góry.Przejechaliśmy przez rzekę i zauważyłem, że jest wezbrana.W górach padały deszcze.Wjechaliśmy do miasta mijając fabryki, a potem domy i wille, i zauważyłem, że przybyło wiele budynków trafionych przez pociski.W wąskiej uliczce spotkaliśmy sanitarkę Brytyjskiego Czerwonego Krzyża.Kierowca miał na głowie czapkę, jego twarz była chuda i mocno opalona.Nie znałem go.Wysiadłem na dużym placu przed domem burmistrza, szofer podał mi plecak, który nałożyłem, i zarzuciwszy na ramię oba chlebaki, poszedłem do naszej willi.Nie miałem uczucia, że wracam do domu.Szedłem po mokrym żwirze podjazdu przyglądając się willi widocznej między drzewami.Wszystkie okna były pozamykane, ale drzwi zostawiono otwarte.Wszedłem i zastałem majora siedzącego przy biurku w pustym pokoju, gdzie na ścianach wisiały mapy i zapisane na maszynie arkusiki papieru.– Witam – powiedział.– Jak pan się miewa? – Wydawał się jakby starszy i bardziej zasuszony.– Dobrze – odparłem.– Co słychać?– Już się skończyło – powiedział.– Niech pan zdejmie oporządzenie i siada.Położyłem na podłodze plecak i oba chlebaki, a na plecaku czapkę.Wziąłem sobie krzesło spod ściany i usiadłem przed biurkiem.– Niedobre było to lato – powiedział major.– Nabrał pan już sił?– Owszem.– Dostał pan te odznaczenia?– Tak.Dostałem w zupełnym porządku.Bardzo panu dziękuję.– Niech pan pokaże.Rozchyliłem pelerynę i pokazałem mu obie wstążeczki.– A dali panu pudełka z medalami?– Nie.Tylko papiery.– Pudełka przyjdą później.Na to trzeba więcej czasu.– Co pan ma dla mnie do roboty?– Wszystkie wozy wyjechały.Sześć jest na północy, pod Caporetto.Zna pan Caporetto?– Tak – odpowiedziałem.Pamiętałem, że jest to niewielkie białe miasteczko z kampanilą, położone w dolinie.Było bardzo czyste, a na placu stała piękna fontanna.– Tam mają swoją bazę.Teraz jest sporo chorych.Walki się zakończyły.– A gdzie reszta wozów?– Dwa są w górach, a cztery jeszcze ciągle na Bainsizzy.Dwie pozostałe sekcje sanitarek są na Carso przy trzeciej armii.– Co pan mi da do roboty?– Jeżeli pan chce, może pan przejąć te cztery wozy, co są na Bainsizzy.Gino siedzi tam już od dłuższego czasu.Pan tam nie jeździł, prawda?– Nie.– Bardzo źle było.Straciliśmy trzy wozy.– Słyszałem.– Tak, Rinaldi panu pisał.– A gdzie on teraz jest?– Tutaj, w szpitalu.Naharował się przez całe lato i jesień.– Wierzę.– Ciężko było – ciągnął major.– Nie da pan wiary, jak bardzo ciężko.Nieraz sobie myślałem, jakie pan miał szczęście, że akurat wtedy oberwał.– Wiem o tym.– Następny rok będzie jeszcze gorszy – powiedział major.– Może teraz zaatakują.Mówią, że mają zaatakować, ale mnie się nie chce w to wierzyć.Już za późno.Widział pan rzekę?– Tak.Już jest bardzo wezbrana.– Nie wierzę, żeby atakowali teraz, kiedy zaczęły się deszcze.Niedługo będziemy mieli śnieg.A co z pańskimi rodakami? Przyjdą tu jacy Amerykanie poza panem?– Szkolą dziesięciomilionową armię.– Mam nadzieję, że coś z tego dostaniemy.Tylko że ich wszystkich zagarną Francuzi.Nam nikogo nie dadzą.No dobrze.Niech pan tu dziś przenocuje, a jutro pojedzie tym małym wozem i odeśle Gina z powrotem.Dam panu kogoś, kto zna drogę.Gino wszystko panu opowie.Wciąż jeszcze trochę bombardują, ale już się właściwie skończyło.Pewnie pan ciekaw Bainsizzy?– Chętnie ją zobaczę.I cieszę się, że znowu jestem z panem, signor maggiore.Uśmiechnął się.– Bardzo mi miło, że pan to mówi.Jestem ogromnie zmęczony tą wojną.Gdybym stąd wyjechał, chybabym już nie wrócił.– To jest aż tak źle?– Aha.Tak źle, a nawet jeszcze gorzej.Niech pan idzie się umyć i poszuka swojego przyjaciela Rinaldiego.Wyszedłem i zaniosłem tobołki na górę.Rinaldiego nie było w pokoju, ale zastałem tam jego rzeczy.Usiadłem na łóżku, zdjąłem owijacze i but z prawej nogi.Potem położyłem się.Byłem zmęczony i bolała mnie prawa stopa.Wydawało mi się jakoś głupio leżeć na łóżku bez jednego buta, więc siadłem, rozwiązałem drugi, zrzuciłem go na podłogę i znów położyłem się na kocu.W pokoju było duszno, bo okno było zamknięte, ale czułem się za bardzo zmęczony, żeby wstać i je otworzyć.Zauważyłem, że wszystkie moje rzeczy złożono w jednym kącie.Na dworze ściemniało się.Leżałem na łóżku, myślałem o Catherine i czekałem na Rinaldiego.Powiedziałem sobie, że będę myślał o Catherine tylko wieczorami, przed zaśnięciem.Ale teraz byłem zmęczony, nie miałem nic do roboty, więc leżałem i rozmyślałem o niej.Myślałem o Catherine, kiedy wszedł Rinaldi.Nic się nie zmienił.Może tylko był trochę chudszy.– No jak tam, dziecinko? – zapytał.Siadłem na łóżku.Podszedł, usiadł i objął mnie.– Poczciwa starowina! – Klepnął mnie po plecach, a ja go przytrzymałem za obie ręce.– Pokażże mi swoje kolano, staruszku – powiedział.– Musiałbym zdjąć spodnie.– To zdejmij, dziecinko.Tu sami swoi.Chciałbym zobaczyć, jak to panu zrobili.Wstałem, zdjąłem spodnie i ściągnąłem opaskę kolanową.Rinaldi usiadł na podłodze i delikatnie zgiął i rozprostował mi kolano.Przesunął palcami po bliźnie, przyłożył oba duże palce do rzepki i pozostałymi zaczął delikatnie poruszać kolanem.– Tylko tyle pan może zginać?– Tak.– To zbrodnia odsyłać pana z powrotem.Powinni byli uzyskać pełną sprawność stawu.– I tak jest o wiele lepiej niż przedtem.Było sztywne jak drąg.Rinaldi zgiął mocniej kolano.Przypatrywałem się jego rękom.Miał wspaniałe ręce chirurga [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl