[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skinąłem.Odrzucamy wy-strzelone muszkiety i chwytamy za strzelby. Baczność, zawołałem, wymierzając.Cel! Pal!Tym razem jeden tylko legł bez życia i jeden ciężko ranny powalił się na ziemię, lecz kilkuinnych krwią oblanych wyło z boleści.Wkrótce trzech padło z osłabienia obok swych towa-rzyszy.Pozostali, straciwszy całkiem przytomność, biegali tu i ówdzie, przerazliwie krzycząc. Za mną, zawołałem.Z szablą na temblaku i odwiedzionymi pistoletami wybiegłem zza wzgórza.Piętaszek niedaje się wyprzedzić.Na ten widok czterech dzikich wskakuje do łodzi i odbija od brzegu.Piętaszek puszcza się za nimi, wpadłszy poza kolana w wodę i pali do nich z obu pistoletów.Dwóch wpada w morze, ale pozostali robią ze wszystkich sił wiosłami.Pędzę naprzód do Europejczyka, rzucam mu siekierę i pistolet i podaję łyk rumu.Już tylkonogi miał związane.Szablą przecinam łyko krępujące go, a on w tejże chwili wystrzałem po-wala dzikiego, który już maczugą miał mi zgruchotać głowę.Karaibowie bowiem, widząc, żemają z ludzmi do czynienia, opamiętali się z pierwszego przestrachu i pochwycili za broń.Odpłacając się za uratowanie życia, płatam na dwoje szablą łeb dzikiego, który jeńcowi chciałdzidą zadać cios śmiertelny.Lecz pięciu dzikich wpada na nas z wściekłością.Jeniec odpieraz trudem straszne cięcia, jakie mu zadaje olbrzymi Karaib, uzbrojony ciężką drewnianą sza-blą.Pozostali czterej, ufając sile swego towarzysza, pozostawiają mu Europejczyka, a samirzucają się na mnie.Ciężko byłbym przypłacił mą nierozwagę w za wczesnym natarciu.Ubiłem wprawdziejednego wystrzałem z pistoletu, lecz to nie odstrasza trzech przeciwników, nacierających namnie z okropnym wrzaskiem.Już myślałem, że zginę, gdy nagle Amigo rzuca się na najbliż-szego ludożercę, chwyta za gardziel i dusi.Wtem Piętaszek, ujrzawszy, w jakim jestem nie-bezpieczeństwie, porywa łuk zostawiony na brzegu i ściele trupem drugiego przeciwnika.Ostatniemu przeszywam pierś szablą.Tymczasem dziki, powaliwszy europejskiego jeńca na ziemię, już mu miał odciąć głowę,kiedy ja, uwolniony od wrogów, nadbiegłem i rozpłatałem łeb Karaibowi.Walka skończona.98 Piętaszek z siekierą w ręku uwija się między leżącymi, dobijając rannych.Zawołałem naniego: Piętaszku, daj im spokój, a siądz raczej z nabitą strzelbą do łodzi i ścigaj uciekających,bo nam tu setki swych braci naprowadzą.Indianin nie dal sobie tego dwa razy mówić.Lotemwskoczył w jedną łódz, lecz nagle zatrzymał się, wołając: Robinsonie, tu jeszcze jeden brat mój do zjedzenia.Pobiegłem ku niemu i spostrzegłem leżącego w łodzi Karaiba, ze skrępowanymi rękami inogami, twarzą ku ziemi.Piętaszek przeciął więzy i podzwignął wpół omdlałego jeńca, aleten mówić nie mógł, tylko jęk wydobywał się z jego piersi.Zapewne mu się zdawało, że goktóry z ludożerców ciągnie na śmierć.Podałem Piętaszkowi flaszkę z rumem, ażeby nim bie-daka pokrzepił i powiedział, co się stało z jego nieprzyjaciółmi.Zaledwie Piętaszek podzwignął jeńca i spojrzał mu w twarz, gdy nagle wydał krzyk prze-razliwy.Pochwycił starca w objęcia, zaczął go ściskać i całować gwałtownie, przy czymśmiał się, skakał, tańczył, machał rękami jak wariat, nareszcie płakał i załamywał ręce.Napróżno wstrząsałem go, zadawałem pytania.Długi czas nie mógł przyjść do siebie, na koniecwyjąkał: Robinsonie, to ojciec Piętaszka!Niepodobna opowiedzieć zachwycenia poczciwego syna.Dwadzieścia razy opuszczałczółno i wskakiwał do niego.Roztworzył suknię i do nagiej piersi tulił głowę ojca, to znównacierał rękami, wodą, rumem ręce i nogi starego, zbolałe od twardego łyka, którym był skrę-powany.Nareszcie usłyszawszy moje wołanie, przybiegł zapytując, czego żądam. Czy też dałeś ojcu choć kawałek chleba, zapytałem, zapewne musi być głodny. Och, nie, nie! Piętaszek żarłok, łakomy, zły, wszystko zjadł, a dla ojca nie ma nic, nic. Uspokój się, oto masz chleb, daj mu także jeszcze cokolwiek rumu.Piętaszek podziękował mi tkliwym spojrzeniem, oddał pożywienie ojcu, a potem puścił sięjak strzała ku zamkowi.Na próżno wołałem za nim.W kwadrans powrócił, niosąc bochenekchleba i kawał koziej pieczeni.Posililiśmy się wszyscy, a potem zapytałem po angielsku Eu-ropejczyka, skąd pochodzi.Nie posiadając tego języka, odrzekł mi po łacinie: ChristianusHispanus sum6.Wymawiając te słowa i patrząc na mnie wzrokiem pełnym wdzięczności, mówił coś, leczgo nie zrozumiałem.Wtem przyszło mi na myśl użyć mowy portugalskiej, której się nauczy-łem w Brazylii.Odpowiedział mi natychmiast w tym samym języku, bo go dobrze posiadał.Należało wracać do domu, tym bardziej, że zaczynało się chmurzyć na zachodzie, lecz ja-kim sposobem przetransportować chorych, nie mogących postępować o własnej mocy? Pięta-szek zaradził temu, wskazując na łodzie dzikich.Do zamku morzem nie było dalej jak półmili, wsadziliśmy więc Hiszpana do czółna, w którym już był ojciec Piętaszka i w pół godzi-ny wpłynęliśmy do zatoki.Młody mój towarzysz powrócił na plac bitwy i przywiózł na dru-giej łodzi broń naszą i trofea dzikim zabrane.Zrobiliśmy nosze z gałęzi i przenieśli na nich ocalonych jeńców.Ponieważ zaś niepodobnabyło przebyć z nimi wysokiego muru i ostrokołu, po krótkiej naradzie rozbiliśmy namiot obokbudki Piętaszka.Stół, dwa stołki i dwa tapczany z desek, na pakach ułożone, które wysłali-śmy słomą, a przykryli żaglami, stanowiły sprzęty nowego pałacu.Ułożywszy na nich cho-rych, pootulaliśmy ich wełnianymi kołdrami.Jakaż to była przyjemność dla biedaków, mają-cych umrzeć przed paru godzinami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl