[ Pobierz całość w formacie PDF ] .- Nie sprostałabym ja waćpanom w wymowie - rzekła - aleto wiem, żem niegodna tych hołdów, które mi w imieniu całegoOrszańskiego składacie.I znowu dygnęła z nadzwyczajną powagą, a orszańskim zabija-kom jakoś nieswojsko było wobec tej dwornej panny.Starali się po-kazać jako ludzie grzeczni i nie szło im w ład.Więc poczęli ciągnąćsię za wąsy, mruczeć, kłaść ręce na szable, aż Kmicic rzekł:36Potop t.1- Przyjechaliśmy tu niby kuligiem w tej myśli, żeby waćpannęzabrać i do Mitrunów przez lasy przewiezć, jako wczoraj była ugo-da.Sanna okrutna, a i pogodę Bóg zdarzył mrozną.- Jużem ja ciotkę Kulwiecównę do Mitrunów wysłała, żeby namposiłek przyrządziła.A teraz maluczko waćpanowie poczekacie,jeno się nieco cieplej przyodzieję.To rzekłszy zawróciła się i wyszła, a Kmicic skoczył dotowarzyszy.- A co, mili barankowie? nie księżna?.A co, Kokoszko? to mnie,mówiłeś, osiodłała, a czemu to jako żak przed nią stałeś?.Gdzieśtaką widział?- Nie trzeba mi było w gębę dmuchać, choć nie neguję, żem siędo takiej persony mówić nie spodziewał.- Nieboszczyk podkomorzy - rzekł Kmicic - więcej z niąw Kiejdanach na dworze księcia wojewody albo u państwaHlebowiczów przesiadywał niż w domu, i tam to tych górnych maniernabrała.A uroda - co?.Pary jeszcze nie umiecie z gęby puścić!- Pokazaliśmy się jak kpy! - rzekł ze złością Ranicki - ale naj-większy kiep Kokosiński!- O zdrajco! Mnieś to łokciem pchał - trzeba ci było samemu zeswoją cętkowaną gębą wystąpić!- Zgodą, barankowie, zgodą! - rzekł Kmicic.- Dziwić się wamwolno, ale nie kłócić.- Ja bym za nią w ogień skoczył! - zawołał Rekuć.- Zetnij,Jędrusiu, ale tego nie zaprę!Kmicic jednak nie myślał ścinać, owszem, kontent był, wąsa po-kręcał i triumfalnie na towarzyszów poglądał.Tymczasem weszłapanna Aleksandra ubrana już w kuni kołpaczek, pod którym jasnajej twarz wydawała się jeszcze jaśniejszą.Wyszli na ganek.- To tymi saniami pojedziem? - pytała panienka ukazując na sre-brzystego niedzwiedzia - jeszczem też słuszniejszych sani w życiunie widziała.37Henryk Sienkiewicz- Nie wiem, kto tam nimi przedtem jezdził, bo zdobyczne.Terazmy we dwoje będziemy jezdzili, i bardzo się nadadzą, gdyż i u mniew herbie panna na niedzwiedziu się prezentuje.Są inni Kmicicowie,którzy się Chorągwiami pieczętują, ale ci idą od Filona KmityCzarnobylskiego, a ten zaś znów nie był z tego domu, z któregowielcy Kmitowie się wywodzili.- A onego niedzwiadka kiedyżeś waćpan zdobył?- A teraz, w tej już wojnie.My biedni exules, którzyśmy od fortunodpadli, to jeno mamy, co wojna łupem da.A żem tej pani wierniesłużył, więc i nagrodziła.- Dałby Bóg szczęśliwszą, bo ta jednego nagrodzi, a całej ojczyz-nie miłej łzy wyciska.- Bóg to odmieni i hetmani.To mówiąc Kmicic otulał panienkę fartuchem od sani, pięknym,z białego sukna i białymi wilkami podszytym; potem sam siadł,krzyknął na woznicę:,, Ruszaj! - i konie zerwały się z miejsca do biegu.Zimne powietrze pędem uderzyło o ich twarze, więc zaniemówilii słychać było tylko świst zmarzłego śniegu pod płozami, parskaniekoni, tętent i krzyk woznicy.Wreszcie pan Andrzej pochylił się ku Oleńce:- Dobrze waćpannie?- Dobrze - odrzekła podnosząc zarękawek i przytulając go doust, by pęd powietrza zatamować.Sanie gnały jak wicher.Dzień był jasny, mrozny.Znieg migotał,jakby kto nań iskry sypał; z białych dachów chat podobnych do kupśnieżnych strzelały wysokimi kolumnami dymy różowe.Stada wronpolatywały przed saniami wśród bezlistnych drzew przydrożnychz krakaniem donośnym.0 dwie staje za Wodoktami wpadli na szeroką drogę, w ciemnybór, który stał głuchy, sędziwy i cichy, jakby spał pod obfitą okiścią.Drzewa, migotając w oczach, zdawały się uciekać gdzieś w tył za38Potop t.1sanie, a oni lecieli coraz prędzej i prędzej, jak gdyby rumakiskrzydła miały.Od takiej jazdy głowa się zawraca i upojenie ogar-nia, więc ogarnęło i pannę Aleksandrę.Przechyliwszy się w tył,zamknęła oczy, całkiem pędowi się oddając.Poczuła słodką niemoci zdało jej się, że ten bojarzyn orszański porwał ją i pędzi wichrem,a ona, mdlejąca, nie ma siły się oprzeć ani krzyknąć.I lecą, lecącoraz szybciej.Oleńka czuje, że obejmują ją jakieś ręce.czujewreszcie na wargach jakoby pieczęć rozpaloną i palącą.oczy sięjej nie chcą odemknąć, jakoby w śnie.I lecą - lecą! Senną pannęzbudził dopiero głos pytający:- Miłujeszże mnie?Otworzyła oczy:- Jako duszę własną !- A ja na śmierć i żywot!Znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki.Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej: pocałunki czy ta jazdazaczarowana?I lecieli dalej, a ciągle borem, borem! Drzewa uciekały w tył cały-mi pułkami.Znieg szumiał, konie parskały, a oni byli szczęśliwi.- Chciałbym do końca świata tak jechać! - zawołał Kmicic.- Co my czynimy? to grzech! - szepnęła Oleńka.- Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszyć.- Już nie można
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|