[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Wtedy na mnie skoczył.Na to liczyłem.Usunąłem się i z całej siły wyrżnąłem go łokciem w plecy.Poleciał do przodu,głucho stuknął kolanami o kamienną posadzkę.Wyrwał mu się ochrypły ryk bezsłów wyraz wściekłości i bólu.Poniosła go furia, bo oto niepozorny złodzieja-szek odważył się uderzyć.Kopnąłem go w brodę, dolna szczęka klapnęła o górną,ryk urwał się jak ucięty nożem.Dobrze, że kupiłem solidne buty.Zanim Wer-dykt zdążył wydać jeszcze jakiś dzwięk, wydobyłem sztylet i przejechałem muostrzem po gardle.Zabulgotał coś, niepomiernie zdumiony i podniósł obie ręce,próżno chcąc powstrzymać tryskanie ciepłej krwi.Stanąłem nad nim, zajrzałemmu w oczy. Bastard Rycerski powiedziałem. Bastard Rycerski.Wybałuszył oczy, gdy przerażony pojął prawdę, i zaraz uciekło z niego życie.Nagle przemienił się w nieruchomość i nicość.Dla mojego zmysłu Rozumieniazniknął.Tak szybko się to stało.Zemsta.Czekałem na uczucie triumfu albo ulgi, a mo-że satysfakcji.Nie czułem nic.Miałem tylko wrażenie, że jestem tak samo straco-ny dla życia jak on.Nie był nawet mięsem, które mógłbym zjeść.Zbyt pózno so-bie uświadomiłem, że była może gdzieś kobieta, która kochała tego przystojnegomężczyznę, może jakieś jasnowłose dzieci dzięki jego żołdowi miały co włożyćdo buzi.Niedobrze jest, jeśli skrytobójcę nachodzą podobne myśli; nigdy dotądmnie nie prześladowały, gdy niosłem królewską sprawiedliwość w imieniu królaRoztropnego.Na ziemi urosła wielka kałuża krwi.Uciszyłem żołnierza szybko, ale nie by-łem przygotowany na wielkie sprzątanie.Werdykt był potężnie zbudowanym męż-czyzną.Moje myśli galopowały jak oszalałe.Co robić? Czy tracić czas na ukrycie165ciała, czy pozwolić, by zostało wkrótce znalezione przez innych strażników i wy-korzystać zamieszanie?W końcu ściągnąłem z siebie kitel i na ile się dało starłem krew z posadzki,następnie rzuciłem go na pierś trupa, a dłonie wytarłem w jego koszulę.Dzwigną-łem strażnika pod ramiona i pociągnąłem korytarzem z portretami na ścianach,drżąc z wysiłku i wytężając zmysły, by w porę się zorientować, gdyby ktoś nad-chodził.Buty mi się ślizgały, bicie serca dudniło w uszach.Krew zostawała zanami błyszczącą czerwoną smugą.Pod drzwiami komnaty z ptakami nasłuchi-wałem, wstrzymując oddech.Nie było tam nikogo.Pchnąłem ramieniem drzwii wciągnąłem Werdykta do środka.Tam z niemałym trudem wepchnąłem go dojednego z marmurowych basenów.Ryby rozpierzchły się w popłochu, a przezro-czystą wodę zabarwiła czerwona struga.Pośpiesznie opłukałem ręce w sąsiednimbasenie, obmyłem z krwi pierś i wyszedłem innymi drzwiami, niż wszedłem.Ktośtrafi do tej ptaszarni krwawym śladem.Miałem nadzieję, że jakiś czas będzie siędziwił, dlaczego zabójca zaciągnął swoją ofiarę aż tutaj i porzucił ją w kamiennymstawie.Znalazłem się w nie znanej mi komnacie.Jednym spojrzeniem ogarnąłemsklepiony sufit i wyłożone drewnem ściany.W drugim końcu pomieszczenia napodwyższeniu stało imponujące, miękko wyściełane krzesło.Byłem więc w ja-kiejś sali posłuchań.Nagle zamarłem przerażony.Rzezbione podwoje po mojejprawej stronie rozwarły się, pchnięte od zewnątrz.Usłyszałem śmiech, ciche py-tanie i rozchichotaną odpowiedz.Nie miałem czasu się ukryć, nie było gdzie sięschronić.Przylgnąłem do ściany za jedną z zasłon i znieruchomiałem.Do komna-ty weszła roześmiana grupka królewskich gości, a bełkotliwa nuta w głosach tychludzi zdradziła mi, że są albo pijani, albo oszołomieni dymem.Przeszli tuż obokmnie: dwaj mężczyzni rywalizujący o względy kobiety, która głupawo uśmiech-nięta chichotała za strojnym wachlarzem.Wszyscy troje spowici byli od stóp dogłów w różne odcienie czerwieni, a jeden z mężczyzn miał dzwięczące srebrneozdóbki wszyte nie tylko w koronkę przy mankietach, ale aż do łokci, do połowyluznych rękawów.Drugi niósł niewielką kadzielnicę na zdobionym pręcie, pra-wie jak berło.Kiwał nią w przód i w tył, tak że wszyscy troje owiani byli całyczas słodkawymi oparami.Wątpliwe, czyby mnie dostrzegli, nawet gdybym wy-skoczył tuż przed nimi, tocząc koło od wozu.Książę Władczy przejął od matkiupodobanie do używek i przekształcił je w dworską modę.Stałem jak kamiennyposąg, aż weszli do komnaty z basenami i wolierami.Ciekaw byłem, czy zauważąWerdykta.Wątpliwe.Przekradłem się do drzwi, którymi weszło wesołe towarzystwo.Za nimi byłwielki hol wyłożony marmurem.Aż się żachnąłem na myśl, ile musiało kosztowaćsprowadzenie takiej ilości kamienia do Kupieckiego Brodu.Wysoki biały sufit po-kryty był płaskorzezbami przedstawiającymi ogromne kwiaty i liście.W ścianachwidniały łukowate okna z witrażami, teraz okryte ciemnością nocy.Pomiędzy ni-166mi wisiały draperie lśniące tak soczystymi kolorami, że okna zdawały się z inne-go świata i innego czasu.Wszystko oświetlały kandelabry, obwieszone iskrzący-mi kryształami, mocowane na ciężkich złotych łańcuchach.Płonęły w nich setkiświec.Wokół całego pomieszczenia w regularnych odstępach rozstawiono na pie-destałach statuetki, w większości, jak przypuszczałem, przedstawiające przodkówksięcia Władczego po kądzieli.Choć groziło mi niebezpieczeństwo, nie mogłemsię oprzeć pokusie i przez moment syciłem się wspaniałością tego wnętrza.Po-tem podniosłem wzrok i ujrzałem szerokie schody.To były główne schody tegopałacu, nie boczne schody dla służby, jakich szukałem.Dziesięciu mężczyzn idą-cych ramię w ramię zmieściłoby się na nich z łatwością
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|