[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Od lat siedemnastu biedny ten człowiek porzuciłurząd i żyje zupełnie samotnie.Co to dziś mamy? Piątek odpowiedziałem. A, to jego dzień rzekł mój towarzysz. Każdy wtorek i piątek od godziny jedenastej dociemnej nocy przepędza na tej ulicy i to cała jego rozrywka. Dlaczegoż tylko w te dni? zapytałem. Z tym się łączy smutna historia, która stanowczo na jego życie wpłynęła. Czy ci ona wiadoma? zapytałem znowu. Znam ją dobrze odpowiedział i ze wszystkimi szczegółami.Słyszałem ją nieraz z usttego biedaka i czytałem opisaną przez niego samego, gdy się tłumaczył przed sądem krymi-nalnym. Aj! krzyknąłem uradowany siądzmy pod tym kasztanem i opowiedz mi to. Kiedy bo wam autorom niebezpiecznie powierzać takie rzeczy.Co tylko pochwycicie,zaraz czym prędzej rzucacie na papier, a potem z mokrym jeszcze rękopismem biegniecie dodrukarni i. zatrzymał się i uśmiechnął się złośliwie. I psujemy rzekłem. Czy to chciałeś powiedzieć? Zgadłeś odpowiedział. Rzadko który z was umie opowiadać tak, żeby było nie widaćwaszych własnych łatek, którymi szpecicie jednostajną materią, dostarczoną wam przez natu-rę.Wam się zdaje, że trzeba koniecznie rzeczy nadzwyczajnych, jakichciś wypadków niespo-dziewanych; kiedy tymczasem życie jest to rzecz niezmiernie prosta, a wszystko, co nas wjego obrazie interesuje, zamyka się w głowie i w sercu ludzi, których malujecie. Jest w tym cokolwiek prawdy, ale więcej przesady odpowiedziałem. Trzeba, żeby iosnowa była trochę obudzająca ciekawość.Na takiej kanwie wyszywają usposobienia moral-ne i uczucia osób działających.Nie lubię ja i sam owych mniemanych sekretów komedyjnychi niespodzianych, toteż i łają mnie za to więcej, niż zasługuję; wszakże wybieram zawsze ta-kie przedmioty, które by mi dały powód odkryć jakąś interesującą stronę serca lub umysłu.Historia tego pana musi ją mieć także, kiedyś o niej wspomniał.Inaczej nie zrobiłbyś był żad-nej wzmianki. To prawda rzekł mój towarzysz. Opowiedz więc ją, proszę cię. Ale nie będziesz pisał? rzekł, patrząc mi w oczy. Za to nie ręczę odpowiedziałem. Mogę ci wszakże dać słowo, że nic nie dodam i taknapiszę, jak opowiesz.Przystał na ten warunek mój towarzysz.Usiedliśmy w miejscu ustronnym, skąd widać byłoową ulicę i przechadzającego się po niej człowieka, którego część życia miałem usłyszeć, ioto jest opowiadanie mojego towarzysza, wiernie i bez żadnych dodatków spisane: Ten pan nazywa się Michał Studnicki.Ma on wielki dom na Lesznie, który mu przynosidochód znaczny i aż nadto wystarczający na jego utrzymanie.Wkrótce po przyjezdzie naszymz Krzemieńca poznałem się z nim, gdyż weszliśmy do jednego biura.Nie byliśmy z początkuwielkimi przyjaciółmi, zbliżyliśmy się jednak dosyć, może przez kontrast naszych charakte-rów.Ja, zawsze zimny matematyk, jak wiesz, widziałem na świecie same tylko liczby.38Uśmiechy ładnych ustek, wejrzenia ślicznych oczek, ukłony grzecznych panów, zimne ski-nienia głową naczelników, nawet uściski kolegów redukowałem zawsze na liczby większe lubmniejsze, które się dawały sumować lub odciągać.Pan Michał był zupełnie inny.Każdą myślmaczał wprzód, że tak powiem, w sercu, nim ją odział w słowa.Wszakże nie sądz, aby to byłmazgaj płaksiwy i tchórzliwy.Owszem, gdy tego była potrzeba, działał z wytrwałością i od-wagą, właściwą takim głębokim i melancholicznym charakterom.Właśnie ta wytrwałość i tenupór w uczuciach i postanowieniach przyprowadził go do tego stanu, w jakim go widzisz; bogdy co raz weszło do jego głowy i serca, już tam zostało na zawsze.Gdy sobie postanowił cozrobić lub się czego nauczyć, póty się męczył, póki nie doszedł do nadzwyczajnej biegłości.Itak na przykład gdy był jeszcze w szkołach, podobało mu się, że stryj jego, do którego jezdziłna wakacje, wystrzeliwał asy.Pan Michał póty się męczył, póty psuł proch i kule, póki niedoszedł do takiej pewności ręki i oka, że kilka kul w jeden punkt wbijał.Chodząc raz nadrzeką, spostrzegł kilku żołnierzy niezmiernie zręcznie pływających po Wiśle.Zajęło go to.Poszedł więc do oficera szkoły pływania, naszego niegdyś kolegi, zaczął się uczyć i przezjedno lato lepiej pływał niż oni wszyscy.To samo mu się zdarzyło z angielskim językiem.Pokazałem mu tylko, jak się wymawiają niektóre litery; w rok potem lepiej umiał po angiel-sku ode mnie.Rozciągnąłem się cokolwiek nad tymi okolicznościami, ponieważ one ci wy-tłumaczą wypadki jego życia.W którym to roku po raz pierwszy opuściłeś Warszawę? W 1823 odpowiedziałem. Już więc ciebie tu nie było; a widziałbyś był ze swego okna początek tej historii; bo wła-śnie na tej ulicy rzecz się zawiązała.W roku 1824, w sierpniu podobno, pan Michał, któryzawsze lubił samotność, przechodził właśnie tędy i spostrzegł na tej oto ławeczce pod kaszta-nem, gdzie i pan mój podobno także oczekiwał na różowy kapelusik, spostrzegł, mówię, twa-rzyczkę śliczną, ale bladą i smutną.Była to brunetka, mająca może lat dziewiętnaście.Oczymiała czarne nadzwyczajnej piękności; spod czarnego kapelusza, wychodziły błyszcząceczarne loki; szlafroczek także był czarny; słowem, wszystko na niej było czarne, oprócz twa-rzy, która była blada, i szyi, która była jak śnieg biała.Ta twarzyczka, ta kształtna i wysmukłafigurka, ta drobna rączka ciemną odziana rękawiczką i trzymająca zgrabny parasolik, ta wy-stawiona cokolwiek, delikatna i wąska nóżka, odziana z elegancją warszawską, wszystko tozostało od razu w myśli i w sercu melancholicznego pana Michała.Ja byłbym tę bladą twarz i czarne ubranie, i wystawioną nóżkę zredukował na liczby,uśmiechnął się, poszedł dalej i zapomniał; pan Michał przeszedłszy raz wrócił się, co czyniłpóty, póki panienka siedziała na ławeczce.A gdy wstała i poszła, on szedł za nią i przypatry-wał się jej figurze, jej lekkiemu chodowi, jej ruchom pełnym gracji i powagi. Czy była sama? zapytałem. Oho! Już widzę, że będziesz pisał odpowiedział. Nie, nie była sama.Był z nią po-ważny staruszek w granatowym surducie, z amarantowymi wyłogami, ale bez szlif.Widaćstary dymisjonowany oficer, cokolwiek przygarbiony, z siwym wąsem, ale także smutny.Szedł więc za nimi pan Michał; spostrzegł, że blada twarzyczka parę razy obróciła się i wej-rzenie jej czarnych oczów oblało go jak gorącą wodą.Byłby szedł tak dalej i odprowadził ichz daleka aż do mieszkania; ale na nieszczęście spotkał go szef naszego biura, ukłonił się i za-czął rozmowę.Niegrzecznie było porzucić szefa biura, który miał ochotę pogadać; rozmawiałwięc z nim pan Michał cokolwiek roztargniony, a tymczasem granatowy surdut i czarny szla-froczek zginęły w tłumie.Gdy był znowu sam, pobiegł, oglądał się, szukał, ale już ich znalezćnie mógł.Na drugi dzień oczywiście pan Michał chodził samotny po tej ulicy tam i nazad, agdy się zbliżał do swojej ławeczki, wzdychał i przypominał sobie czarny szlafroczek i bladelice.Ale tą razą wzdychał i chodził na próżno, bo zmrok padł, zaczęło się robić ciemno i niktnie przyszedł.Smutniejszy niż zwykle wrócił do domu i nazajutrz w biurze do nikogo słowanie przemówił.Tak przeszło dni kilka; każdego wieczora pan Michał przechadzał się poogrodzie i każdego wieczora coraz smutniejszy powracał do domu.Nareszcie przyszła nie-39dziela
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|