[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mówił zawsze szeptem — drugi, większy i młodszy; miał wielkie czoło, też nosił ciemne okulary i czasem zatrzymywał się, nie dojeżdżając na wzgórze, u sadownika, żeby kupić malin.Krzyk urwał się.Miał już popełznąć dalej, gdy znowu usłyszał głosy — obaj rozmawiali z kimś.Ale tam nikogo nie | było.Rozpostarł ręce, jak mógł, przywarł do dachówek — czuł na brzuchu ich ciepło, były nagrzane słońcem — i wyjrzał.Zobaczył tylko, popod naddartymi festonami dzikiego wina — otwarte okiennice.Słów nie mógł zrozumieć.Rozmowa przeciągała się.Tamci jakby pytali na przemian, a ten, którego nie mogło być, odpowiadał.Jąkał się jakby trochę.Wyciągnął rękę.Dotykał latawca, zaczepionego pazurkiem o brzeg rynny, Okropny krzyk.Coś trzasło, całkiem cichutko, i nastała cisza.Coś się tam działo — szurały kroki, potem trzask, jakby zapalanej zapałki.Milczenie.I głos.Nowy.Inny niż przedtem, dużo niższy.— Aoooo — odezwało się basem.— Gdzie… ja… co… to… — padały wolno słowa.Leżał wstrzymując dech.— Jesteś w laboratorium — powiedział ten młodszy.Wyraźnie — jakby stał przy samym oknie.— Poznajesz nas? Byłeś tu kiedyś?— Labo… a… labo… nie bbbyłem… nnie… co to? Czemu ja…tu?— Niedobrze.Wyłącz go — usłyszał głos starego mężczyzny.— Nieeee! Nieee!! — straszny krzyk.Trzasło.Cisza.Znowu coś szurało, szczękało cichutko, jakby przekręcane kontakty — i znów odezwał się głos.I to się tak powtarzało — jak długo leżał? Pół godziny? Godzinę? Cień padający od komina zbliżał się powoli.Za każdym razem nowy głos — zaczynali z nim rozmawiać, stawiali pytania — coś odpowiadał.Potem jeden mówił zawsze to samo: „Wyłącz”.Albo nic nawet nie mówił.Tylko podchodził gdzieś — słyszał kroki — i tamten, ten głos — zaczynał krzyczeć.Że też nikt tego nie słyszał? Musiało lecieć chyba aż do drogi, chociaż ogród był taki wielki.Dlaczego nikt nie przychodził, nie pytał? Potem ucichło — na jakiś czas.Zrzucił latawiec na drugą stronę, żeby go nie zobaczyli, spuścił się po rynnie i uciekł.Latawiec był podarty — ramka pękła.Szkoda było fatygi.Do wieczora kombinował — kogo spytać.W domu nie mógł — jeszcze by oberwał.Nie wolno było przełazić przez siatkę na tamtą stronę.Spytał Ala.Al wszystko wiedział.Nie omylił się.Najpierw został wyśmiany; ale tylko tak, Al był zawsze taki.Nie, tam nikogo nie męczą.Nie widziałeś, co jest napisane od przodu, przed wejściem? Nie widział.— Instytut Syntezy Osobowości.Oni tam — tak — składają z aparatów — mają takie aparaty — łączą — te, no, osobowości.Robią takie próby.— Co to są osobowości? Ludzie?— Skąd.To nie są żadni ludzie.Tam nikogo nie ma, oprócz nich.To takie — elektryczne — takie maszyny.Składają je, robią coraz nowe połączenia, próby.Na moment włączą, zobaczą, co wyszło, wyłączą i dalej kombinują.— I co?— I nic.— Po co to robią?— To im jest potrzebne.— Do czego?— Nie nudź.Chodźmy nad staw.— Dlaczego tamci tak krzyczą?— Nie chcą, żeby ich wyłączali.— A co im się robi, jak ich wyłączają?— Przestają istnieć.— Całkiem? Na zawsze? Jak Bars? (To był jego pies.Żmija go ukąsiła.)— Tak, całkiem.Nie nudź.Idziemy nad staw.Gdzie linki?— Czekaj.Czy to ich — boli?— Odczep się.Nie boli.Idziemy.Nic nie rozumiał.Nie opowiadał o tym nikomu.W domu bał się.Miał wielką ochotę przeleźć jeszcze raz na tamtą stronę — patrzał w nocy, z łóżka, w wąskie szpary oświetlonych okien.Nie było nic słychać.Okiennice szczelnie pozamykane.W dzień — widać — za wielki był upał.Potem lato skończyło się.Poszedł do szkoły.Pojechali nad morze.Zapomniał o tym.I nawet przestał być ciekaw.Wiele lat później zrozumiał, co się tam działo — nic nadzwyczajnego.Istnieją laboratoria dziesięć razy większe.Nie myślał już nawet o tej historii.Ale pamiętał ten krzyk.Teraz było już całkiem pewne, że nie uśnie.Odsuwał tę chwilę — nie dla walki, przeciwnie — jakby się sycił własnym upadkiem.— Chcę spać — powiedział.Nic nie czuł.Nic się nie zmieniło, ale wiedział — jego ciało zwarło się w buncie, daremnym, bo już pływały w oczach światła, wszystko padało gdzieś — znikł.3— Dlaczego nie posłali mnie w anabiozie?— Bo chodziło o eksperyment z człowiekiem normalnym.— Miejmy nadzieje, że pozostanę normalny.— Za dużo o tym mówisz.Wiesz — że ci to nie grozi.— Wiem — tak mi mówiono.Badania i testy.No, dobrze.Czy nie żałujesz, że nie możesz jeść? Masz zubożony repertuar wrażeń.— Nie myślisz oczywiście tylko o jedzeniu?— Nnie.Ja — nie chciałem cię dotknąć.Stłumione, dygocące brzęczenie wzniosło się i opadło.Wiedział, że to jest śmiech.— Nie martw się.Nie jest mi aż tak źle.— Dlaczego właściwie nie wysyła się już po dwu ludzi?— Bo jeden z nich może się stać agresywny — zwłaszcza kiedy to długo trwa.— Masz rację.Przypominam sobie — ale nie o tym chciałem mówić.Mieliśmy coś na dzisiaj — już wiem.Twoje marzenia.Ale powiedz mi najpierw, proszę cię, czy ty w ogóle coś czujesz? Emocje, wiesz — o nudę już cię pytałem.Przywiązanie, antypatia, strach…— Strach — tak.— A! Strach.Przed czym?— Przed ustaniem.— Nazywasz to ustaniem? Słusznie.Czy tylko?…— Nie mam całkowitej samowiedzy, to znaczy nie mogę przewidzieć ani wyliczyć wszystkich możliwych sytuacji, w których odczuwałbym lęk.Nie działam na zasadzie maszyny do liczenia.— Wiem o tym.Gdybyś mógł wszystko przewidzieć, byłoby to — brr! Sympatia, antypatia? Nie wchodzę w konkretne przypadki.— To ci przynosi zaszczyt.Owszem.Widzę, że chcesz pytać dalej.Domyślam się — o co.Miłość.Odgadłem?— Tak.— Nie.— Nie?— Więc: o ile wiem, o ile znam siebie dotąd, w oparciu o moją dotychczasową historię — nie.Nie mam gruczołów, wiesz.— To nie są tylko gruczoły.— Opowiadania, historie, liryki miłosne sprawiają mi, jeśliby ci o to szło, podobną pewno satysfakcję estetyczną co tobie.Zmysł estetyczny — to zagadnienie z zakresu topologii sieci i rozkładu krążących w niej potencjałów oraz ilości obwodów, stojących alternatywnie do wyboru.— Ach, przestań!— Przepraszam.Jestem abstrakcją, uwzniośleniem, oderwaniem duszy od ciała.A zatem piękno, liryka, melodia — tak.Miłość znaczy więcej.A więc nie.Tego nikt nie planował, Z tym, to jak z barwą twoich oczu i włosów.Wypadkowa pewnej grupy procesów.— Teraz mogę ci już zadać pytanie: o czym marzysz?— Jeszcze nie.— Czemu?— Chciałbym pierwej wiedzieć, czy ty odpowiesz mi na takie samo pytanie.— Ja? Ależ już ci mówiłem.O tym domu na przełęczy, o wnętrznościach…— To nazywasz marzeniem?— Dobrze, wykreślam wnętrzności, ale zostaje dom.— Nie uważasz, że to trochę mało? O czym naprawdę marzysz?— Wziąłeś się do mnie!— A ty do mnie.— Ha, ha, dobrze przynajmniej, że jesteś bystry.Głupców nie ma wśród was, co?— Ależ są! Nawet debile.Obliczają i obliczają, aż do ostatniego zwarcia…— Przecież te liczące maszyny nic nie czują ani nie myślą.Równie dobrze mógłbyś nazwać kretynem automat rozrządczy jonowni.— Jest różnica, zapewniam cię.— Czy naprawdę wiesz o tym coś konkretnego?— Powiem ostrożnie: domyślam się.Ale widzę, że chcesz mi umknąć.To nielojalnie.O czym marzysz?— Przy tobie — o niczym.— Co to ma znaczyć?— Że muszę być sam [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl