[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Postawił walizę przy wejściu i zbliżył się do kabiny.Dozorca spał głębokim snem.Harry Shulz wycelował w czaszkę.Uderzył wytrawnym ciosem prawej ręki.To powinno wystarczyć, żeby go uśpić na dłuższy czas.Nienawidził zabijania, kiedy to nie było konieczne.Mordowanie tylko wtedy akceptował, kiedy był za to opłacany.Wychodził bowiem z założenia, że jeśli ktoś płaci za zabicie kogoś innego, to znaczy, że ma poważne powody, żeby tak uczynić.I rzadko się zdarza, żeby wyznaczona ofiara zasługiwała na życie.To zapewniało Harry’emu czyste sumienie.Tym bardziej że nie przypo­minał sobie, żeby wykonał wyrok na kimś, kto nie zasłu­giwał na śmierć;Zamknął dozorcę w żelaznej szafie i poszedł przeszu­kać garaż.Wybrał zwykłego fiata, jakich setki tysięcy widać na ulicach Włoch, zapamiętał numer i wrócił do kabiny po kluczyki.Rzucił walizkę na tylne siedzenie fiata, sprawdził poziom oleju, benzyny i wody, podprowadził samochód do wyjścia.Popchnął go na zewnątrz, zamknął drzwi i usiadł przy kierownicy.Przejechał nie więcej niż sto metrów, gdy zauważył w lusterku, że jedzie za nim jakiś samochód.Uśmiechnął się z aprobatą.Lubił mieć do czynienia z zawodowcami.Amatorzy byli okropnie nużący.Nie znał zupełnie topografii miasta, zdał się na szczęś­cie.Przejechał cztery zielone światła i zobaczył tablicę ze strzałką wskazującą Alcamo.Skręcił, dodał gazu i wkrótce wyjechał z miasta.Fiat dobrze ciągnął.Przed oczami roztaczała się wieś, pożółkła, wyleniała, spalona od słońca.Mężczyźni sie­dzieli okrakiem na osiołkach, podczas gdy ubrane na czarno kobiety dreptały z tyłu.Nie tracił z oczu w lusterku wielkiego mercedesa, jadącego za nim.Siedzieli tam czterej mężczyźni.Merce­des był na pewno silniejszy od fiata.I tamci czterej, gdy tylko zechcą, dogonią go i wyprzedzą.Wtedy będzie niebezpiecznie.Nagle zobaczył kózkę, która zsunęła się ze stromego zbocza i stanęła na środku drogi.To była szansa!Ledwie ją ominął, gwałtownie hamując.Wyskoczył z wozu, uderzył koźlę pięścią.Zwaliło się.Wyciągnął z kieszeni fałszywą paczkę papierosów i wsunął ją mię­dzy skórę a obróżkę ściskającą szyję zwierzęcia.Urucho­mił mechanizm, pospiesznie wskoczył do fiata i ruszył.Ile to czasu mówił Mike O’Flaherty? Ach, tak, pięć sekund.Spoglądał na drogę i w lusterko.Około stu metrów za sobą zobaczył, jak mercedes zwolnił, zjechał na lewą stronę drogi, żeby ominąć kózkę.Wybuch uniósł samochód z ziemi.Wyglądało przez chwilę, jakby zawisł w powietrzu.Potem karoseria rozleciała się w kawałki, a cztery zmasakrowane ciała wylądowały w polu.Harry Shulz był usatysfakcjonowany.Skoncentrował teraz uwagę na wstędze szosy.Ale myślą wracał z wdzię­cznością do dobrego, starego Mike O’Flaherty, dawnego więźnia, który w swojej podziemnej pracowni w Minneapolis wytwarzał w genialny sposób gadżety szybkiej śmierci, szczególnie skuteczne w nagłej potrzebie.Wóz ominął długą procesję mężczyzn, kobiet i osiołków, sunących do miasta.Na grzbietach osłów były załadowane wiklinowe kosze, z których wystawały zielo­ne ogonki wielkich bakłażanów.Droga nagle się zwęziła i wcisnęła pomiędzy dwa rzędy domów z balkonami pełnymi roślin, kwiatów w naczy­niach i suszącej się bielizny.Harry nacisnął hamulec.Prawie nic teraz nie widział, oślepiony zmianą światła.Stopniowo jego oczy przyzwy­czajały się do półcienia, bardzo powoli więc posuwał się drogą między starymi domami.Potem na nowo wyszło słońce.Spostrzegł po prawej stronie wąską plażę, zamkniętą portem rybackim z jednej strony, z drugiej - szeregiem domów.Prom z ładunkiem, samochodami, pasażerami, oddalał się od przystani.Przed nim mknął ślizgacz.Żaglówki przecinały zieloną toń morza białymi żaglami.Opalone ciała leżały na piasku, wielokolorowe parasole mieszały się z barwnymi kostiumami kąpielowymi.Harry Shulz objął wzrokiem ten spektakl.Był zdziwio­ny.Jak to się dzieje, że już tylu ludzi jest na plaży? Czyż to nie maj? Jeszcze daleko do wakacji.Ale właśnie zauważył autokary stojące wzdłuż chodni­ka wokół plaży! Sztokholm.Sverłge Thorgensson Resa-byra.- Szwedzi!.Trzeba być Skandynawem, żeby się kąpać o każdej porze roku.Woda nie była wprawdzie lodowata, ale jeszcze dość zimna.Ostro zahamował.Jego wzrok przyciągnęły przyczepy ustawione wzdłuż nabrzeża.Wszystkie były wyposażone w metalową konstrukcję w kształcie półobręczy, prze­znaczoną, jak wiedział, dla łodzi motorowych lub ścigaczy.Widok tak wyekwipowanych przyczep nasunął mu pewną myśl.Ogarnął wzrokiem morze, port rybacki, plażę, przystań, aż dostrzegł to, czego szukał.Wycisnął sprzęgło, ruszył, zrobił półobrót i pojechał ku przystani.Zatrzymał wóz, wziął walizę i swobodnym krokiem podszedł do wielkiego kutra motorowego przy­cumowanego do nabrzeża.Przesadził odbojnicę, jedną ręką chwycił listwę daszka kabiny, drugą rzucił walizkę na pokład.Potem postawił obie nogi na chwiejnej podłodze.Zaczął działać.Z kieszeni spodni wyciągnął tłumik, zza pasa - pistolet 9 mm.Nałożył tłumik na lufę, rów­nocześnie badał teren.Pistolet zwisał wzdłuż nogi.Teraz Harry udał się do kabiny.Już miał tam wejść, gdy ukazał się olbrzymi blondyn.Lniane włosy spływały na nagie, opalone ramiona.Wielkie, zdziwione oczy, niebieskie jak niebo latem, wpatrywały się w Harry’ego Shulza z zakłopotaniem.- Ładna dziś pogoda!- Może mi pan powiedzieć, w jaki.Drgnął widząc pistolet wycelowany w swój brzuch.- Co to jest?Harry Shulz przypomniał sobie kilka słów po szwe­dzku.- Biorę ten kuter.Mówi pan po angielsku?- Nie.W czym mogę panu pomóc?Harry Shulz przygryzł wargi.Jego znajomość szwedz­kiego była raczej szczątkowa.Tym gorzej, musiał sobie poradzić, jak umiał.- Benzyna.Ile litrów?Wiking patrzył na niego ze spokojem.Nie sprawiał wrażenia przestraszonego.- 300 litrów - odpowiedział.Końcem tłumika Shulz pchnął go do środka kabiny.Nakazał gestem, żeby stanął przy ścianie.Skorzystał z odległości, jaka ich dzieliła, żeby rzucić okiem na tablicę pokładową.Doszedł do wniosku, że jeśli Szwed mówi prawdę, 300 litrów paliwa wystarczy, żeby dopły­nąć do wybrzeża tunezyjskiego.- Sam pan tu jest?Szwed skinął głową twierdząco.- O.K.- ciągnął.- Chcę popłynąć do Tunezji.Pan mi będzie towarzyszył.Ile czasu potrzeba? Jaka odległość?Wiking słuchał tych słów z szeroko otwartymi oczami, zbity z pantałyku.Wysunął koniec języka, opuścił wzrok na pistolet.- O.K.- powiedział wbrew sobie.- 150 kilometrów.Osiem godzin.- Niech pan pilotuje i wychodzi w morze.Zrobił miejsce, żeby umożliwić manewrowanie i, nie spuszczając go z oka, poszedł sprawdzić rezerwuar pali­wa.Mówił prawdę.300 litrów benzyny.Był zadowolony.Z szafy z mapami marynarskimi wyciągnął jedną i uważnie przestudiował.Podszedł do Szweda, podkładając mu mapę pod oczy.Potem wrócił na swoje poprzednie miejsce, ale nie tracił z oka ruchów jeńca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl