[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrobił kilka kroków naprzód, zaciskając zęby, by nie jęczeć z bólu, usiłując powstrzymać krzyk, dobrnął do ostatniego łóżka i na moment stracił równowagę.Pomylił się, myśląc, że jest jeszcze jedna poręcz i trafił w pustkę.Upadł na ziemię, leżał tak nieruchomo, dopóki nie upewnił się, że nikogo nie obudził.Po chwili uznał, że w tej pozycji najłatwiej poruszać się ślepcowi i że czołgając się szybciej znajdzie drogę.Minął w ten sposób korytarz i dotarł do głównego wejścia.Zatrzymał się na chwilę, obmyślając dalszy plan działania.Czy lepiej stanąć w drzwiach i zawołać straże, czy może trzymając się używanej przez wszystkich liny doczołgać się do bramy.Wiedział, że jeśli z daleka poprosi o pomoc, od razu każą mu zawrócić do budynku.Kiedy jednak pomyślał o cierpieniach czekających go w drodze powrotnej, o wiotkiej, kołyszącej się linie, o wątpliwym oparciu, jakie stanowiły poręcze łóżek, uznał, że to nie ma sensu.Po kilku minutach podjął decyzję, Będę się czołgał pod liną, sprawdzając ręką, czy posuwam się w dobrym kierunku, zawsze znajdzie się jakieś wyjście, tak jak z włamywaniem się do samochodów.W tej samej chwili poczuł wyrzuty sumienia, że ukradł auto ślepemu człowie­kowi, ale natychmiast zaczął się usprawiedliwiać, Nie oślepłem dlatego, że zabrałem mu samochód, ale dlatego, że odprowadziłem go do domu, to był mój błąd.Jednak trudno oszukać sumienie, sprawa była prosta, ślepy czło­wiek jest nietykalny, nie wolno go okradać, Ależ ja go przecież nie okradłem, nie wyjąłem mu kluczyków z kiesze­ni, nie przystawiłem do głowy pistoletu, złodziej bronił się niczym oskarżony przed sądem, Przestań się wykręcać, usłyszał karcący głos sumienia, Idź tam, dokąd masz iść.Poczuł na twarzy chłodny powiew poranka.Wreszcie można odetchnąć, pomyślał.Wydawało mu się, że noga boli go coraz mniej, nie zdziwił się, wcześniej wiele razy miał podobne odczucie.Był już na dworze, za chwilę zsunie się po schodach.Trudno schodzić głową w dół, pomyślał.Podniósł rękę, by sprawdzić, czy ma nad sobą linę, i ruszył w kierunku bramy.Tak jak przypuszczał, nie było to łatwe, głównie z powodu chorej nogi, która tylko mu zawadzała.Przekonał się o tym wkrótce, gdy nagle ręka ześlizgnęła mu się ze schodów.Całym ciałem runął na bok przygnieciony ciężarem przeklętej, martwej nogi.Poczuł ból jak borowanie wiertarki, cięcie piły i uderzenie młotem zarazem, i z trudem powstrzymał jęk agonii.Przez długi czas leżał płasko z twarzą przyciśniętą do ziemi.Nagły podmuch wiatru wstrząsnął jego ciałem.Miał na sobie tylko slipy i podkoszulek, a krwawiąca rana przywierała do ziemi.Teraz na pewno wda się zakażenie, pomyślał, zapominając, że wlókł ją w ten sposób od momentu opuszczenia sali.Nieważne, pocieszał się, zabiorą mnie do szpitala i wyleczą.Położył się na wznak, żeby mocniej chwycić linę, lecz zapomniał, że leży prostopadle do niej i że sznur zwisa nad schodami.Dopiero po chwili rozsądek nakazał mu usiąść i zsunąć się po schodach.Wreszcie, z uczuciem triumfu trafił ręką na szorstką linę.Z radością odkrył, że może poruszać się, nie dotykając raną ziemi.Odwrócił się tyłem do bramy i w pozycji siedzącej, opierając się na rękach jak kaleka o kulach, powoli posuwał się w wyznaczonym kierunku.Poruszał się tyłem, gdyż łatwiej mu było ciągnąć chorą nogę, niż ją popychać.W ten sposób nie odczuwał straszliwego bólu i przesuwał się po łagodnie opadającym terenie.Równo­cześnie nie musiał się obawiać, że zgubi linę, gdyż dotykał jej czubkiem głowy.Zastanawiał się, ile metrów dzieli go jeszcze od bramy, szło mu znacznie wolniej, niż gdyby poruszał się na własnych nogach, najlepiej dwóch.Wówczas doszedłby szybko, nie zbaczając z trasy.Zapomniawszy, że jest ślepy, odwrócił się, by sprawdzić, ile drogi mu jeszcze zostało i napotkał przed sobą rozlaną, przepaścistą biel.Nawet nie wiem, czy to dzień, czy noc, ale gdyby było jasno, już by mnie zauważyli, a poza tym od śniadania minęło wiele godzin.Jego myśli zaczęły łączyć się w logiczny ciąg, poczuł zadziwiającą jasność umysłu, nastąpiła w nim jakaś zmiana i gdyby nie martwa, nieszczęsna noga, przysiągłby, że w całym swoim życiu nie czuł się lepiej.Nagle uderzył plecami w żelazną bramę.Był na miejscu.Żołnierz, który schował się przed zimnem w budce strażniczej, usłyszał dziwny szmer, ale uznał, że nie dochodzi on zza ogrodzenia, że to pewnie szum drzew albo targana wiatrem gałąź ociera się o płot.Po chwili jednak znów usłyszał jakiś dźwięk, tym razem nieco inny, jakby ktoś uderzał w bramę, z pewnością nie był to wiatr.Zaniepokojony wyszedł z budki, nerwowo rozejrzał się wokół i trzymając w pogotowiu broń zbliżył się do bramy.Nic nie zauważył, lecz dźwięk się powtórzył, tym razem silniejszy, jakby ktoś drapał w metalową powierzchnię.To pewnie drzwiczki zasłaniające zakratowane okienko w bramie, pomyślał strażnik.Skierował się w stronę namiotu, gdzie spał sierżant, ale po chwili zawrócił.Bał się, że jeśli alarm okaże się fałszywy, sierżant wpadnie w złość.Przełoże­ni nie lubią, kiedy ich się budzi, nawet jeśli są po temu ważkie powody.Między dwoma metalowymi prętami ogrodzenia niczym zjawa pojawiła się biała twarz ślepca.Przerażony żołnierz zastygł w bezruchu, po czym pchnięty siłą strachu wycelował automat prosto w trupio bladą twarz i oddał serię.Huk wystrzałów postawił na nogi cały oddział pilnujący szpitala dla obłąkanych.Na wpół ubrani żołnierze powybiegali z namiotów.Sierżant krzyknął, Co u diabła się dzieje, Ślepy człowiek, ślepy człowiek, bełkotał żołnierz, Gdzie, Tam, powiedział chłopak, wskazując lufą karabinu na ogrodzenie, Nic nie widzę, Był tam, naprawdę.Żołnierze stali już w pełnej gotowości, z bronią przygotowaną do strzału.Włączyć reflektor, rozkazał sierżant.Jeden z żołnierzy wdrapał się na platformę ciężarówki i po kilku sekundach jaskrawy strumień światła padł na główną bramę.Nikogo nie ma, idioto, warknął sierżant, ale po chwili rzucił kilka żołnierskich przekleństw.W świetle reflektora widać było ciemną kałużę krwi.A jednak dopadłeś kanalię, mruknął sierżant i nagle przypomniał sobie rozkaz, jaki otrzymał od przełożonych, Cofnąć się, krzyknął, To zaraza.Przerażeni żołnierze zaczęli się wycofywać, nie spuszczając oczu z powiększającej się kałuży krwi, która powoli rozlewała się na bruku.Na pewno jest martwy, spytał sierżant, A jakże by inaczej, dałem mu serię prosto w twarz, odparł żołnierz dumny ze swych umiejętności strzeleckich.W tej samej chwili usłyszeli nerwowy okrzyk innego żołnierza, Sierżancie, sierżancie, tam.Na schodach, przed głównym wejściem, w białym, zimnym kręgu światła stała grupa kilkunastu ślepców.Nie ruszać się, wrzasnął sierżant, Jeden krok i pozabijam jak psy.W oknach pobliskich domów po­jawiły się wystraszone twarze obudzonych strzałami ludzi.Sierżant krzyknął, Czterech internowanych, po­dejść i zabrać ciało.Sześciu ślepców przez pomyłkę ruszyło jednocześnie przed siebie.Powiedziałem czterech, wrzasnął histerycznie sierżant.Ślepcy zaczęli się na­wzajem dotykać, wreszcie dwóch cofnęło się, a reszta ruszyła naprzód, trzymając się liny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl