[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mam właśnie dziś schadzkę w Cascine, a pan, panie Sewerynie, będzie mi towarzyszył.— A może pan nie zechce?— Pani rozkazuje.— Nie, nie rozkazuję, lecz proszę — rzekła tak tkliwie i z takim wdziękiem, że sam szatan nie mógłby się jej oprzeć, po czym wstała i położyła ręce na moich ramionach.— Ach te oczy, te oczy, nie uwierzysz Sewerynie, jak bezgranicznie cię kocham.— O, tak — odparłem szorstko — pani kocha mnie tak ogromnie, że aż innemu schadzkę wyznacza.— Czynię to jednak w tym tylko celu, aby ciebie podrażnić — odparła z naciskiem.— Muszę bowiem mieć wielbiciela, żeby ciebie nie stracić nigdy, bo ciebie jednego nad życie kocham — dodała wpijając się ustami w moje usta.— O, gdybym tak mogła wyssać przez pocałunki twoją duszę.Ale czas już.Narzuciła na siebie aksamitny płaszcz, głowę owinęła szalem i wyszliśmy przez werandę na ulicę.— Grzegorz będzie powoził — rzekła do woźnicy, który zaraz się cofnął, a ja wskoczyłem na kozioł, chwyciłem lejce i okładając konie ze złości batem, ruszyłem.W parku Cascine, w miejscu gdzie kończy się główna aleja, Wanda wysiadła.Było już trochę ciemno.Po niebie płynęły rzadkie chmurki, odsłaniając bystro migocące gwiazdeczki.Nad brzegiem rzeki Arno stał człowiek w długim płaszczu czy pelerynie i kapeluszu; patrzył nieruchomo na schody.Wanda podbiegła ku niemu przez zarośla i położyła mu znienacka rękę na ramieniu.Widziałem jeszcze, jak zwrócił się ku niej i ujął ją za tę rękę — potem zniknęli w zaroślach.Godzina strasznej męczarni, nareszcie zaszeleściło coś wśród liści.To oni wracali oboje.Nieznajomy odprowadził ją aż do karetki.W migotliwym świetle latarni ujrzałem bardzo piękną, o łagodnych rysach twarz, okoloną bujnymi, jasnymi włosami.Podała mu rękę, którą ucałował z wielkim namaszczeniem, następnie skierowała się ku mnie i w okamgnieniu odjechaliśmy ciągnącą się wzdłuż rzeki aleją.* * *Do furty ktoś zadzwonił.Biegnę i spostrzegam znajomą twarz.To ów tajemniczy blondyn z Cascine.—- Kogo mam zameldować? — pytam po francusku.Zagadnięty potrząsnął głową nieco zawstydzony.— Może pan rozumie coś niecoś po niemiecku — pyta mnie nieśmiało.— I owszem.Proszę o nazwisko.— Ach, przepraszam.Niech pan będzie łaskaw oznajmić swej pani, że był tu pewien malarz Niemiec i prosił.Ale oto i ona sama.Wanda wyszła właśnie na balkon i patrzyła w kierunku furtki.— Niech Grzegorz poprosi pana do mnie — zawołała.Wskazałem malarzowi schody.— Dziękuję, bardzo dziękuję.Wejdę już sam.Z tymi słowami na ustach pobiegł po schodach, a ja zostałem na dole i patrzyłem za nim z głębokim współczuciem.Wenus złowiła jego artystyczną duszę w wężową sieć swoich rudych włosów.Będzie ją zapewne portretował i oszaleje.* * *Słoneczny, zimowy dzień.W złocistym świetle drżą listki drzew, wiecznie świeżych i zielonych.Kamelie piętrzą się na zboczu tarasu, puszczają pączki.Wanda siedzi na tarasie zajęta rysowaniem, a malarz stoi naprzeciw niej i złożywszy ręce wpatruje się w nią w niemym zachwycie, jak w jakieś nadziemskie zjawisko.Ona jednak ani na niego nie spojrzy; nie raczy też zauważyć mnie, zajętego czyszczeniem ścieżki tuż obok.Robię to umyślnie, aby być w pobliżu niej i upajać się dźwiękiem jej słów, jak najpiękniejszą poezją.* * *Nareszcie malarz poszedł.To bardzo śmiałe, co chcę teraz uczynić, ale wszystko mi jedno.Wstępuję po schodach na werandę, staję tuż koło niej i pytam:— Czy miłościwa pani kocha malarza? Spojrzała na mnie jakby zdziwiona, jednak bez gniewu, a nawet uśmiechnęła się.— Sympatyzuję z nim — rzekła — ale nie kocham go wcale.Nie kocham w ogóle nikogo.Ciebie kochałam szalenie, namiętnie, jak tylko może kochać kobieta mego temperamentu.Ale to już przeszło bezpowrotnie.Nie kocham cię już ani odrobinę.Serce moje zamarło, spopieliły się wszystkie uczucia i to mnie strasznie boli, strasznie.— Wando — przerwałem jej dotknięty tym wyznaniem.— I ty również wkrótce przestaniesz mnie kochać, no i jeżeli do tego dojdzie, zwrócę ci wolność.— W takim razie wiesz, co mi pozostaje — zawołałem z rozpaczą.— Nie popełnię samobójstwa, ani innego żadnego głupstwa, lecz, mimo że kochać mnie przestaniesz, sługą twym pozostanę nadal.Wanda słuchała mnie z zadowoleniem, które wyraźnie można było wyczytać z jej twarzy.— Pamiętaj jednak — zauważyła — że kochałam cię bezgranicznie i byłam bezwzględnie despotyczna względem ciebie, aby sprawić ci przyjemność, aby ziścić twoje fantastyczne marzenia i chorobliwe upodobania.W tej chwili czuję w sercu jeszcze jakąś iskierkę sympatii do ciebie, lecz gdy i ta zagaśnie — mogę być dla ciebie niebezpieczna, mogę cię zupełnie zniszczyć, rozumiesz?— Myślałem i o tym — odparłem drżąc na całym ciele — lecz to wcale nie wpływa na moje postanowienie.— To znaczy, że chcesz nadal cierpieć i znosić z mej ręki najokropniejsze męczarnie.A no.niech będzie.* * *Dzisiaj oglądałem Wenus medycejską.Wybrałem się wcześnie do sali Trybuny, która była jeszcze prawie w mroku.Stałem długo przed rozkosznym posągiem, jak zaklęty [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl