[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Czekaj, posłuchaj, co mam rzec jeszcze — powiedziała stara.— Wielu już chodziło na 'Sobotnią Górę, ale nie wrócił stamtąd nikt.— Czemu?— Trzeba iść prosto przed siebie.W tę stronę, gdzie słońce stoi w samo południe.Nie wolno ci się ani obejrzeć, ani krokiem zboczyć w prawo czy w lewo, bo zamienisz się w kamień.— To pójdę prosto, wielka mi rzecz — powiedział wojak.— Łatwa rzecz, mówisz? Ej, chłopaku, chłopaku! Ani wiesz, jakie tam strachy a okropności czekają po drodze.Jakie oszukań­stwa, jakie pokusy.— A choćby i sam diabeł, ja się nie ulęknę — zawołał wojak.— Mało to razy zaglądałem śmierci w oczy? Gdzie niebezpiecz­nie, tam byłem pierwszy.I teraz też pójdę pierwszy.Wy tu czekajcie, bracia, za tydzień wrócę z żywą wodą dla matki.Przypasał miecz, pożegnał się i wyszedł w samo południe.Wypatrywał, gdzie padają cienie od drzew i wedle nich się kie­rował.Minął dzień, minął drugi i trzeci — wojaka ani widu, ani sły­chu.Minął tydzień, a jego jak nie ma, tak nie ma.Bracia poszli do samotnej chatki u starej mogiły, żeby się po­radzić zielarki.— Jak go nie ma do tej pory, to już nie wróci — powiedziała mądra baba.— Zamienił się w kamień i tak stoi na Sobotniej Górze.Bracia zafrasowali się okrutnie.Wracając do domu, zaczęli się spierać, który z nich pójdzie teraz po żywą wodę.Najmłodszy chciał koniecznie iść, ale organista nuż urągać:— Co, ty? Głupiś.Twój starszy brat, dzielny wojak, nic nie wskórał, a ty myślisz, że potrafisz.Lepszej na to głowy potrzeba niż twoja, żeby się diabłom nie dać.Ja mam na nie sposób, od tego jestem organistą.Siedź tutaj, a ja pójdę.Jak kropnę święconą wodą, a zaklnę biesa po łacinie, to zobaczymy, czy nie zemknie z powrotem do piekła.Zasunął w zanadrze książkę z kantyczkami, wziął święconą wodę z kropidłem i poszedł.Minął dzień, minął drugi i trzeci — organisty ani widu, ani słychu.Minął tydzień, a jego jak nie ma, tak nie ma.Najmłodszy poszedł do samotnej chatki u starej mogiły, żeby się poradzić zielarki.— Jak go nie ma do tej pory, to już nie wróci — powiedziała mądra baba.— Zamienił się w kamień, wrósł w ziemię i stoi na Sobotniej Górze.Zafrasował się bardzo najmłodszy wdowi syn, że oto już dru­giego brata utracił.Pobiegł co tchu do domu, naostrzył kosę i przewiesił ją przez ramię, zabrał bochenek chleba w koszyku i poszedł ku południowi.Pierwszego dnia przeprawił się przez pierwszą rzekę promem i przebył pierwszy bór.Drugiego dnia przeprawił się przez drugą rzekę łódką i przebył drugi bór, większy.Trzeciego dnia przeprawił się przez trzecią rzekę wpław i prze­był trzeci bór, największy.Słońce już zachodziło, kiedy wyszedł z boru.A tu przed nim stroma góra stoi.Wierzchołek skryty w chmurach, dookoła czarny las.Ogromne buki, dęby, sosny i jodły sterczą tłumem, jakby się pięły po zboczach, jakby wyrastały jedne z drugich wyżej i wyżej.Wdowi syn zaczął się wspinać.Przekonał się wnet, że nie była to łatwa droga.Wszędzie spo­tykał przeszkody: to gąszcz jadowitych ziół i cierni, to rumowiska skał, całe zielone od wilgotnych mchów, to wśród nich gniazda żmij i różnych gadów, co wiją się i syczą okropnie.Przystanął przestraszony i myśli: “Przejdę, czy nie przejdę?"Wspomniał matkę, co leży martwa i bez zaklętej wody nie ożyje.Wiec wspinał się wyżej i wyżej, choć skały kaleczyły mu stopy, choć kolce szarpały mu ciało, a syczące gady obwijały mu się dokoła nóg.Wtem usłyszał za sobą wołanie:— Hej, człowieku, wróćcie się! Zmyliliście drogę, tam prze­paść.Ja wam pokażę, którędy iść na wierzchołek.Wdowi syn już chciał obejrzeć się i zawrócić, ale w samą porę przypomniał sobie, jak go mądra baba przestrzegała, więc poszedł prosto dalej.Aż tu obok niego, po lewej ręce, staje jakiś kuso ubrany pod­różny.Kłania się grzecznie zdejmując kapelusz z trzema rogami i mówi:— Przyjacielu, czy idziesz po żywą wodę?— Pewno, że tak — odpowiada wdowi syn.— No to pójdziemy razem, będzie weselej — zaprasza tam­ten.— Ale nie tędy, bo tu byśmy nogi potracili.Znam te drogi dobrze, idę nie pierwszy raz na.Sobotnią Górę.Spójrz "w lewo, jaka tam droga równa i wygodna, skręćmy w lewo.— Nie będę nigdzie skręcał, tylko pójdę prosto, jakem zaczął.— Nie bądź głupi, chodź! Posłuchaj, mądrzejszego.— Czy ja głupi, a ty mądry, to się jeszcze pokaże.Ty sobie idź swoją drogą, a ja wolę iść swoją [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl