[ Pobierz całość w formacie PDF ]
."Idiotyczne? - zapytywał się po raz wtóry.- Nie.Ponieważ nie mogą mnie tu zranić".Spoglądał na widoczny w tej chwili ocean, który szarym ogromem rozciągał się daleko poza Twierdzę Manhattan - jego dom."Mogło być gorzej.Jak?Gdy w całym porcie nie ma nikogo innego, czasami dostaję obłędu.Być może któregoś dnia."Dr Malacar Miles był jedynym człowiekiem na Ziemi.Był tutaj panem, absolutnym monarchą.I wcale o to nie dbał.Ziemia należała do niego.Nikt inny jej nie chciał.Okna ze szkła ołowiowego umożliwiały mu spoglądanie na połowę tego, co pozostało z Manhattanu.Unoszący się bez przerwy dym tworzył olbrzymią, czarną chmurę.Lustro, którym manewrował dla lepszego widoku, ukazywało pomarańczowe płomienie.Radioaktywne piekło.Jego osłony absorbowały to.Czasy, kiedy zawracał sobie tym głowę, przeminęły już dawno.Spojrzał w górę, na majaczący w ostatniej kwadrze księżyc, i czekał.Gdy wreszcie pojawił się statek, westchnął.- Mój brat cierpi - nadbiegł przekaz Shinda.- Czy podasz mu teraz lekarstwo?- Tak.- Widziałem tę rzecz dawno temu.Strzeż się.Nim udał się do laboratorium, Malacar jeszcze przez chwilę spoglądał na to, co niegdyś było sercem Nowego Jorku.Po fundamentach zrujnowanych budynków pięły się w górę szare nici winorośli.Ich liście były długie, kruche i rdzawe.Dym sprawiał, że czerniały i więdły, lecz wciąż rosły nowe.Widział to nawet teraz.Żadna istota ludzka nie mogłaby przeżyć w kanionach śmierci, które skrywały.Bez specjalnego powodu nacisnął guzik i rakieta średniego zasięgu o jądrowej głowicy zniszczyła oddalony o kilkanaście mil budynek.- Będę musiał podać twemu bratu karaninę.Osłabi to jednak troszeczkę jego funkcje oddechowe.- Ale poprawi kondycję ogólną, prawda? - Tak.- A więc musimy to zrobić.- Zabierz go do laboratorium.- Dobrze.Po raz ostatni spojrzał na swe królestwo i prześwitujące pomiędzy kłębami dymu skrawki oceanu.Potem zjechał na niższy poziom.Szalejące na zewnątrz wiatry porywały w powietrze tumany śmieci.Jak zwykle.Jako jedyna zamieszkująca to miejsce istota ludzka, nie przejmował się zbytnio tym widokiem.Tuba zjazdowa zabrała go na najniższy poziom twierdzy.Idąc korytarzem, włączył trzy obwody alarmowe, raczej by je sprawdzić niż z jakiejkolwiek innej przyczyny.W laboratorium oczekiwał już na niego brat Shinda - Tur.Ze skrytki w ścianie wyjął niezbędne medykamenty i zaaplikował je niewielkiemu stworkowi.I czekał.Może dziesięć minut.- Jak się czuje?- Nie zachwyciło go ukłucie igły.lecz twierdzi, że zaczyna już odczuwać poprawę samopoczucia.- To dobrze.Czy mógłbyś otworzyć swój umysł i opowiedzieć mi coś więcej o wizycie Morwina?- On jest twoim przyjacielem.Moim także.Od dawna.- Co więc miało oznaczać twoje "strzeż się" ?- Nie chodziło o niego, lecz o coś, co przyniesie ze sobą.To może sprowadzić na ciebie niebezpieczeństwo.- Co to takiego?- Informacja.Tak czuję.- Informacja, która może mnie zabić? Ci radykałowie z CL razem ze swymi rakietami niezbyt rzetelnie przykładają się do swej pracy.Co ma Morwin?- Nie wiem.Przemawiam jedynie jako członek mej rasy, która czasami dostrzega fragmenty przyszłości.Czasami wiem.Widzę to w mych snach.Nie rozumiem jednak samego procesu.- OK.Sprawdź teraz stan swego brata i powiedz mi, jak się czuje.- Oddychanie jest nieznacznie utrudnione, lecz jego serce bije z większą łatwością.Dziękuję ci.- A więc zadziałało.To dobrze.- To nie jest dobrze.Jego życie dobiegnie końca za około trzy ziemskie lata.- A więc co chcesz, bym zrobił?- Wraz z upływem czasu będzie potrzebował coraz silniejszych środków.Okazałeś dużo uprzejmości, lecz musisz okazać jej jeszcze więcej.Może jakiś specjalista.- W porządku.Możemy sobie na to pozwolić.Będzie miał najlepszego.Opowiedz mi coś o symptomach.- Wkrótce nastąpi coraz szybsza degeneracja naczyń krwionośnych.Jednak dopiero za około szesnaście ziemskich miesięcy szkoda stanie się nieodwracalna.Potem pójdzie już szybko.Nie wiem, co wtedy zrobię.- Zajmiemy się nim z całą troską.Przemów teraz do niego i uspokój.- Właśnie to robię.- Wprowadź mnie.- Musisz uzbroić się w cierpliwość.I nagle, pochwycony i wciągnięty przez strumienie, znalazł się w umyśle upośledzonego dziecka.Teraz wiedział i widział wszystko.To, na co spoglądały te oczy, zostało tutaj zmagazynowane.Malacar zorientował się, iż oczy te patrzyły rzeczywiście na wiele rzeczy.Takiej zabawki nie odrzuca się jedynie z powodu wygórowanego rachunku lekarza.Wpływał w głąb mrocznego umysłu.Mając świadomość podtrzymywanej przez Shinda więzi, ogarniał napływające doń obrazy.Nieba, mapy, miliony stron, twarze, sceny, diagramy.Możliwe, iż umysł tego idiotycznego stwora nie rozumiał tych rzeczy, niemniej jednak rejestrował wszystko, na czym spoczęły jego żółte oczy.Ta futrzasta głowa była prawdziwym magazynem, jednak niezbyt ochoczo ujawniała nagromadzone w niej skarby.Dookoła niego zawirowały uczucia.Znalazł się niespodziewanie blisko centrum bólu i śmiertelnego strachu - zrozumiałych jedynie częściowo, lecz bardziej przez to przerażających - koszmarnego miejsca pełnego widziadeł, które wiły się, płonęły, krwawiły, były rozdzierane na kawałki.Coś w jego umyśle zareagowało echem podobnych odczuć i przybrało na sile.Był to atawistyczny strach istoty spoglądającej w oblicze nicości, próbującej zapełnić ją wybieranymi na oślep wyobrażeniami, których nie rozumie, więc wytwarza nowe, jeszcze bardziej przerażające.- Shind! Wyciągnij mnie stąd!Ponownie znalazł się w laboratorium.Stojąc tuż obok zlewu, opłukał trzymaną w dłoni retortę.- Czy eksperyment był owocny?Zadecydował, że tak.- Będę stopniowo zwiększał dawkowanie.Nie pozwól mu, by się nadmiernie wysilał.- Podobały ci się jego wspomnienia?- Wiesz cholernie dobrze, że tak.I zrobię wszystko, by je zachować.- To dobrze.Chociaż podana przeze mnie szacunkowa ocena długości jego życia może być chybiona o lalka miesięcy.- Będę więc działał w granicach rozsądku.A teraz powiedz mi o Morwinie.- Jest zakłopotany.- A czyż my wszyscy nie jesteśmy?- Wkrótce wyląduje i przyjdzie tutaj.Wydaje się.że jego umysł trapią obawy zasiane przez ludzi zamieszkujących miejsca, których nienawidzisz.- To możliwe.On żyje pośród nich.Na włączonych ekranach przesuwały się obrazy jego świata.Spoglądał na nie przez chwilę, lecz szybko zniechęcił się monotonnym widokiem i wyłączył je.Życie na wulkanie, jakim teraz stało się to miejsce, i to jedynie dlatego, iż kiedyś coś ono znaczyło, przyzwyczaiło go do najgorszego.Zresztą samo miejsce w dalszym ciągu było dla niego ważne, niewiele jednak mógł zrobić, by zmienić krajobraz.Zamiast tego zajął się obserwacją lądującego statku.Po chwili z wnętrza pojazdu wyłonił się Morwin.Uaktywnił wykrywacz i uzbroił systemy obronne."To przecież śmieszne - pomyślał.- Musi być ktoś, komu mógłbym zaufać".Niemniej jednak nie spuszczał oka z Morwina, który zbliżał się do bramy.Tuż nad kroczącym powoli mężczyzną unosiła się niewielka kula, zdolna w ułamku sekundy spowodować jego śmierć.Ubrana w kombinezon kosmiczny postać zatrzymała się i spojrzała w górę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl