[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słowa te nieco ostudziły rozpalone głowy żołnierzy.Wieść o zajściu rozniosła się lotem błyskawicy.Z różnych stron obozowiska podchodzili ciekawscy, chcący na własne oczy zobaczyć pruskiego oficera, który taką nauczkę dał sierżantowi.Światła ognisk dobrze oświetlały całą czwórkę.Pewien dragon, uczestnik walk na północy kraju, dłuższy czas przyglądał się Kurtowi i jego kompanom.— Sacrebleu! — zawołał.— Znam tego człowieka.— Oficera? — zapytał sierżant.— Nie.Tego drugiego, z długim nosem.Walczyłem z nim twarzą w twarz.Było to w bitwie pod Cena Sonores.— Co takiego? Więc to nasz wróg?— Tak.Był u Juareza.To strzelec amerykański.Nazywają go Sępim Dziobem.— A więc chyba jest szpiegiem? — zawołał ktoś półgłosem.— Jesteś pewien, że się nie mylisz? — szepnął sierżant do dragona.— Głowę daję! Pójdę po Mallou i Renarda.Byli w tej bitwie razem ze mną.Oni też go poznają.— Idź więc, i to szybko! Coś mi zaczyna świtać we łbie! Pruski oficer w cywilnym ubraniu, szpieg Juareza i jeszcze dwaj inni, o których nic nie wiemy! To by był połów!— Ale będą mieli nocleg! Ha, ha, ha! — cieszyli się żołnierze.— Cicho, chłopcy! — rozkazał sierżant.— Nie powinni podejrzewać, co się tu święci inaczej gotowi nam zbiec.— Zbiec?… To niemożliwe!Widać nie znacie amerykańskich strzelców! Jeżeli Juarez znowu zdobędzie ten kraj, to tylko dzięki doskonałemu wyszkoleniu, dyscyplinie i niezwykłej odwadze tych właśnie ludzi.Wrócił dragon.— Oto Renard i Mallou — przedstawił kolegów.— Niech poświadczą, czy mam rację.— Chłopcy — zwrócił się do nich sierżant — przypatrzcie się dobrze temu osobnikowi z długim nosem, który leży nad potokiem.Wasz przyjaciel twierdzi, że znacie tego człowieka.Po chwili odezwał się Renard:— Parbleu! Poznaję tego łotra! To sławny strzelec amerykański, Sępi Dziób.— Walczył po stronie Juareza — dodał Mallou.— Wielu naszych ludzi padło od jego kuł.— Hm — mruknął podoficer.— A pozostali?— Tych nie rozpoznajemy.— To zresztą nie ma znaczenia.Naszym obowiązkiem jest ująć całą czwórkę.Ale trzeba postępować ostrożnie, bo jeden z nich to oficer.Zamelduję o wszystkim generałowi.Pójdziecie ze mną — zwrócił się do dragonów.— A wy, moi chłopcy, zachowajcie spokój i nie spuszczajcie ptaszków z oczu!Po upływie pół godziny sierżant był z powrotem.Przyprowadził kapitana kawalerii w asyście kilku uzbrojonych żołnierzy.Trzech dragonów generał zatrzymał jako świadków.Kapitan podszedł do Kurta.Porucznik podniósł się z murawy.Nie spodziewał się niczego złego, zaintrygowało go tylko, co oficer francuski może chcieć od niego.Francuz obserwował go przez chwilę w milczeniu, po czym zapytał:— Monsieur, wydaje mi się, że nie jest pan stałym mieszkańcem tego miasta?— Strzał w dziesiątkę! — uśmiechnął się Kurt.— Zatrzymał się pan tu przejazdem?— Tak.— Skąd pan przybywa?— Z Niemiec.Oficer zmrużył oczy.— Z Niemiec? Chciał pan zapewne powiedzieć: z Austrii?— Nie.Z Prus.— Z Prus? Hm.Uważa pan, że to dobra rekomendacja?— Nie rozumiem pańskiego pytania — ton Kurta był już o wiele chłodniejszy.— Zrozumie pan wkrótce.Proszę powiedzieć, jaki jest cel pańskiej podróży!?— Najpierw miejscowość Santa Jaga, później hacjenda del Erina.— A po co pan tam jedzie?— W sprawach osobistych.Mam nadzieję, że spotkam tam krewnych.— Czy towarzyszące panu osoby to służba?— Nie.Raczej przyjaciele.— Hm, przyjaciele.Czy jeden z nich nazywa się Sępi Dziób?— Tak.— W takim razie proszę ze mną do generała, który pełni funkcję komendanta miasta.Kurt spojrzał nań ze zdumieniem:— Co to ma znaczyć?— Nie upoważniono mnie do udzielania żadnych informacji.— Czy mam panu towarzyszyć jako jeniec?— To niewłaściwe słowo.Generał polecił mi sprowadzić pana wraz z towarzyszami.— Jesteśmy do pańskiej dyspozycji, kapitanie.Ujęli konie za uzdy i ruszyli pod eskortą żołnierzy.— A to ci historia! Czego te żabojady chcą od nas? — szepnął Sępi Dziób do Grandeprise’a.Wypluł zużytą prymkę i zaraz wpakował do ust następną.— Może podejrzewają, że jesteśmy szpiegami?— Ale heca! Słyszałem, że jeden z tych ananasów wymienił moje imię.Co mogę obchodzić jakiegoś tam francuskiego komendanta?— Niedługo się dowiemy.— W każdym razie będziemy mieli zaszczyt mówić z samym generałem! Niech to wszyscy diabli porwą!Minąwszy konne oddziały żołnierzy, dotarli do miasta i zatrzymali się przed kwaterą komendanta.Natychmiast zaprowadzono ich do niego.Oficerowie, licznie zebrani w gabinecie, obrzucili wchodzących ponurymi spojrzeniami.Generał przez dobrą minutę przyglądał się z rozbawioną miną niezwykłej twarzy Sępiego Dzioba, po czym rzucił:— Nazwisko?Sępi Dziób skinął uprzejmie głową.— Tak, nazwisko.— Nazwisko?! — powtórzył generał już rozkazującym tonem.Traper uśmiechnął się od ucha do ucha.— Oczywiście, że nazwisko.— Człowieku, co ty wyprawiasz?! Pytam o pańskie nazwisko! — zawołał generał z pasją.— Ach, to pan chce wiedzieć, jak się nazywam? Nie miałem pojęcia.Stawiając pytanie, z upodobaniem patrzył pan przez cały czas na mój nos.Ponieważ to jemu zawdzięczam swoje przezwisko, pod którym jestem powszechnie znany, byłem pewien, że pan je także zna i tylko żąda ode mnie potwierdzenia.— Do diabła! Przecież rozumie się samo przez się, że pytam o nazwisko!— O, nie! Gdy ktoś mnie prosi: „Czcigodny seniorze, niech pan będzie łaskawy wymienić swe szanowne nazwisko”, nie mam wątpliwości, o co mu chodzi.Ale gdy ktoś mówi: „Nazwisko!”, mogę domniemywać, że ma względem mego nazwiska diabli wiedzą jakie zamiary!Generał nie wiedział, co sądzić o tej tyradzie.Albo to zuchwalec, albo głupiec — pomyślał.Pohamował jednak wybuch gniewu.— No, więc powtarzam raz jeszcze: chcę usłyszeć pańskie nazwisko.— Prawdziwe czy przybrane?— Prawdziwe.— Z tym będzie trudniej.Generał zmarszczył czoło.— Jak to? Czy ma pan jakieś podstawy do tego, by nie posługiwać się prawdziwym nazwiskiem? To podejrzane!— Z tym będzie trudniej — Sępi Dziób zlekceważył pytanie.— Od tak dawna nie używałem mego nazwiska, że prawie je zapomniałem.— Proszę sobie przypomnieć! No?— Mam wrażenie, że się nazywam William Saunders.— Skąd?— Skąd się tak nazywam?— Nie.Skąd pan przychodzi?! — zagrzmiał generał.— Ze Stanów Zjednoczonych.— A przezwisko?— Sępi Dziób.— O! Jakie bojowe! — w głosie Francuza zabrzmiała ironia.— Kto panu je nadał?— Towarzysze.— Nie wątpię, nie wątpię… Ale powiedziałbym o nich raczej: clochardzi.— Clochardzi? Pierwszy raz słyszę to słowo.— A prawda… Nie zna pan francuskiego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl