[ Pobierz całość w formacie PDF ] .A że jestem myśliwym z prerii…— To dlatego — mruknął nadleśniczy — taki łasy na zwierzynę.— No właśnie.Nie mogłem wytrzymać, kiedy zobaczyłem kozła.Zdjąłem strzelbę i zastrzeliłem.— Do diabła! A więc pan go zastrzelił? Nie weterynarz?— Oczywiście, że ja.— Niech to piorun trzaśnie! Ale wszak od lat dostarczał panu zwierzynę?— Boże uchowaj!— I to nieprawda? A więc nie jest kłusownikiem?— Ani trochę, tak samo jak ja nie jestem kupcem z Frankfurtu.— Do pioruna! A zatem wprowadził mnie pan w błąd?— Ano wprowadziłem.Stary poczerwieniał z wściekłości i huknął:— Do stu furgonów, jakże się mógł ośmielić!— Pffttf!Kapitan ledwo zdążył się cofnąć przed plwociną.To go jeszcze bardziej rozzłościło.— Uważać mnie za głupca, a następnie opluwać, mnie wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana von Rodensteina! Ten pies musi dostać takie baty, żeby nie mógł utrzymać się na nogach! Jeśli przybył z Meksyku, aby ze mnie zakpić, to tak długo będę mu wybijał Meksyk z głowy, że zapomni o jego istnieniu! A teraz chcę wiedzieć, co go skłoniło do tych złośliwych żartów ze mnie.— Niech się zastanowię… Hm… Nic! Starzec aż otworzył usta ze zdumienia.— Nic? Absolutnie nic? Chciał więc tylko ze mnie zadrwić?— Tak.— A to ci huncwot.Kpiny sobie ze mnie stroił! Ze mnie! Słyszycie wszyscy! Ale mam go w swoich rękach! Wie, co go czeka? Więzienie!Sępi Dziób roześmiał się.— Z powodu kozła? Absurd!— Absurd… absurd powiada pan? Czy nie zna naszych praw?— Co mi z waszych praw? Jestem wolnym Amerykaninem.— Nie jesteś wolnym Amerykaninem, ale zatrzymanym łotrem.My kłusownictwo karzemy więzieniem.Sępi Dziób skrzywił się z niedowierzaniem.— U nas możemy strzelać, ile się nam podoba.— U was może tak, ale nie tu.— Do pioruna, nie pomyślałem o tym! Kozioł wyszedł z lasu, więc strzeliłem, to wszystko.Jeśli zamkniecie mnie w więzieniu i tak ucieknę.— Tym razem niełatwo będzie uciec.Ale skąd się pan tu w ogóle wziął?— Zostałem przysłany w sprawach rodziny Rodrigandów.— Czemu mi tego od razu nie mówił? Posłucham, co za wieści przywiózł, a potem zadecydujemy, co z nim dalej robić.Nikt z obecnych nie przerywał dialogu.Bawili się znakomicie.Dlatego pozwolili obu przeciwnikom wygadać się do woli.Dopiero teraz odezwał się hrabia:— A więc znamy pana nazwisko i zawód.Czy zechce nam pan wreszcie powiedzieć, jak się pan spotkał z ludźmi, którzy nas tak bardzo interesują?— Z przyjemnością.Czy wie pan, co znaczy słowo „scout”?— Nie.— Pffttf.— Sępi Dziób plunął prosto w ogień kominka.— Nie wie pan? Przecież każdy to wie.Bywają westmani, którzy mają taki zmysł orientacyjny, że nigdy nie błądzą.Znają każdą drogę, każdą rzekę, każde drzewo i krzewinę i zawsze znajdą miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie byli.Takich ludzi nazywa się scoutami.Każda karawana, każda wyprawa myśliwska musi mieć jednego lub więcej scoutów, jeśli nie chce zginąć.Takim scoutem ja jestem.— Do pioruna! — zaklął kapitan.— A więc wyuczył się wszelkich dróg i ścieżek amerykańskich pustkowi? Nie znać tego po nim.— Czy mam głupią minę?— Bardzo głupią.— Pffttf.— sok tytoniowy wraz z prymką trafił kapitana w pierś.Stary cofnął się, znów zaklął i podszedł do Amerykanina.— Jak śmiesz znieważać wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana? Czy myślisz, że inni nie potrafią pluć? — i plunął w czoło Jankesowi.Sępi Dziób otarł twarz powoli i odezwał się wprawdzie spokojnie,ale z naganą w głosie:— Początkujący… Jak śmie nazywać amerykańskiego scouta głupcem? Czy uważa, że tutejszy nadleśniczy jest mądrzejszy od dobrego myśliwego z prerii? A może myśli, że kapitanowi wielkoksiążęcej armii można się równać ze scoutem? Jeśli mnie sądzi według ubrania, które teraz noszę, to się bardzo myli.Sępi Dziób niedobrze mówił po niemiecku.Mimo to jego dosadna mówka wywarła na kapitanie mocne wrażenie.Zrozumiał, że ma przed sobą człowieka, który mu dorównuje nie tylko pod względem rubaszności, podrapał się więc za uchem i rzekł:— To ci dopiero uprzejmy człowiek! Pluje śliną jak diabeł otrębami w młynie.No, teraz będę trzymał język za zębami.— Postąpi pan bardzo właściwie — Sępi Dziób ukłonił się z przesadną galanterią.I zwracając się do innych, ciągnął: — A więc jestem takim scoutem.Pewnego pięknego dnia znalazłem się w Refugio i zostałem przyjęty przez angielskiego lorda, który chciał jechać w górę Rio Grandę del Norte.— To był mój ojciec? — ucieszyła się miss Amy.— Tak.Posłał mnie do Paso del Norte do Juareza z meldunkiem, że przywozi mu broń i pieniądze.Prezydenta spotkałem w małym forcie Guadalupe, przedtem jednak poznałem tam innych, ciekawych ludzi.Przede wszystkim myśliwego zwanego Czarnym Gerardem.Następnie małego, ale dzielnego chłopca, który szczególnie was zainteresuje.— To nasz znajomy? Jak się nazywa?— Mały Andre.Ma brata w Reinswalden.— Nie ma tu nikogo nazwiskiem Andre.— Andre to imię, nie nazwisko.Inaczej Andreas.Słysząc to Ludwik, który podczas rozmowy wszedł po cichu, aby pomóc w ujęciu zbiega, nastawił ucha.— Andreas? Do pioruna! Mam przecież brata o takim imieniu.Poszedł w daleki świat i przepadł jak kamień w wodę.— Kim był?— Browarnikiem.— Zgadza się.Jak się pan nazywa?— Ludwik Straubenberger.— Mały Andre nazywa się właśnie Andreas Straubenberger.Ludwik złożył dłonie jak do modlitwy.— Czy to być może? Mój brat? Naprawdę mój brat?— Tak.— Bogu dzięki! Andreas żyje! Mój brat żyje! Gdzież jest teraz?— Ta właśnie sprawa sprowadza mnie tutaj.Nie wiem, gdzie jest, i musimy go odszukać.Tymczasem powiem o innych, których spotkałem w forcie.Zaczął mówić o wszystkim, co mu się przytrafiło od przyjazdu do Guadalupe aż do przybycia wraz z Juarezem na hacjendę del Erina.Nie znał dokładnie związku faktów i osób, ale jego relacja wywarła wrażenie na słuchaczach.Dowiedziano się z niej znacznie więcej niż z listu Sternaua.Roseta była szczęśliwa, że jej mąż żyje.Ale wkrótce znów się zasmuciła na wieść o kolejnym zaginięciu Sternaua.Twarz jej pobladła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|