[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poza kompletnej rezygnacji.Niedobrze, pomyślał po raz kolejny.– Zrozum, to nie tylko tak, jak myślisz.Że ty jesteś zła, że cały świat jest paskudny.Że to przeznaczenie, na które nikt nie ma wpływu.Posłuchaj, do cholery! Teraz już wiem trochę więcej niż kiedyś.To tylko intryga, Marion, subtelna i cierpliwa intryga.Wszyscy byliśmy narzędziami, ty, ja.A przede wszystkim Match.To on był głównym obiektem, on był najważniejszy.Przez całe jego życie sterowali nim, przygotowywali do czegoś.– Do czego niby? – mruknęła niechętnie.– Nie wiem – zająknął się.– Jeszcze nie wiem, ale.Z rezygnacją pokręciła głową.– Daj spokój – powiedziała cicho.– Nie uda ci się usprawiedliwić.Nie uda się wybielić, nikogo, ciebie, mnie.Jego też nie, szeryfie.Wszystko, czego dokonał, pozostanie, choćbyś nie wiem jak się starał.Zdrada i śmierć.Nie usprawiedliwisz go.– Nie próbuję.– Nie usprawiedliwisz go.– Marion nie dała sobie przerwać.Mówiła równym i zgaszonym głosem.Tylko padające słowa zawierały wściekłość i gorycz, żal i zwątpienie.Nie ton głosu.– Ani jego, ani.Słowa zawisły w powietrzu.Znów skryła twarz we włosach.– Dokończ – powiedział z wysiłkiem.Spowodowanym nie tylko narastającym bólem.Spojrzała mu prosto w twarz.– Ani nas.Nas wobec niego.* * *Nic nie da się usprawiedliwić.Ale może komuś uda się zrozumieć.Można przynajmniej mieć nadzieję.Patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem.– Skoro już zacząłeś, to usłyszysz coś, czego pewnie nie chciałbyś usłyszeć.Czego się domyślasz, czego domyślałeś się od dawna.Ale czego nigdy nie powiedziałam.Nie potrafiłam.I tak naprawdę nie było powodu.– Po co, Marion? – zapytał szeptem.– Po co?– Bo kiedyś trzeba to powiedzieć! Bo musisz w końcu zrozumieć, kim jestem.Bo on już chyba zrozumiał.Wstała, nerwowym gestem odrzucając włosy.Stanęła przed paleniskiem, odwrócona tyłem.Szeryf pomyślał, że tak mimo wszystko lepiej.Wreszcie coś ją wyrwało z tępej rezygnacji.Tak lepiej, mimo tego, co miał usłyszeć.I usłyszał.– Nikomu nie przyniosłam szczęścia – mówiła, nie odwracając się.– Nikomu szczęścia nie dałam.Tobie też.Nie przyznasz tego, znam cię.Zawsze w porządku, zawsze tak, by mnie nie zranić.Nie zranisz, nie możesz.Tylko ja mogę.Już nie, Marion, już nie, błysnęła myśl.Może kiedyś, ale już nie.– To był układ.Jasny i prosty.Kiedyś uczciwy.Zapłata za opiekę.Jedyna, jaką dysponowałam.Wbrew sobie przymknął oczy.Już nie mogła zranić.W każdym razie niezbyt dotkliwie.Ale wystarczająco.Co gorsza wiedział, że nie była to cała prawda.– Tak, bywało wspaniale.Kiedy przekradałeś się tu chyłkiem i uciekałeś przed świtem, by broń Boże ktoś nie zobaczył.Kiedy wpadałeś przez całe lata, wpadałeś, kiedy było ci wygodnie.Lubiłam to, nie przeczę.Jaki miałam wybór? Ostatecznie oszczędziłeś mi szukania innych sposobów, o których opowiadaniem nie chcę cię zanudzać.Jestem wdzięczna, Robercie.Zawsze byłam.Tylko wdzięczna.Odwróciła się powoli.Pięści miała zaciśnięte, aż zbielały kostki.– Nie zwracałeś uwagi, gdy czasami myliły mi się imiona.Gdy zdawałeś sobie sprawę, że jesteś tylko, żeby tak to ująć, narzędziem.Właśnie o tym przez cały czas rozmawiamy, o narzędziach.Bo ja wyobrażałam sobie, że jest ze mną ktoś inny.Tak, on zawsze był gdzieś tutaj, między nami.Nigdy nie powiedziałeś nawet słowa.Aż zrozumiałam, że dla ciebie to coś więcej.Nie wykorzystywanie okazji.Podeszła do niego.Pogładziła po krótko przyciętych, białych już jak mleko włosach.– Wybacz, jeśli możesz.Co ja mówię, ty przecież możesz.Ty wybaczyłeś, inaczej nie byłoby cię tutaj.A ja.ja powinnam to przerwać, przerwać wtedy, gdy sobie to uświadomiłam.Nie przestałam, Bo było mi wygodnie.Patrząc w zielone oczy, ujął jej rękę.Pocałował wnętrze dłoni.Zadrżała.Wyrwała dłoń jak oparzona.– Spójrz na mnie! – krzyknęła.– Przejrzyj na oczy! Nie warto! Zaprzeczył ruchem głowy.Nie mógł mówić, coś ścisnęło gardło.Pewnie objaw choroby, zaraz przejdzie.– To było złe.– Ramiona znów opadły w pozie rezygnacji, zgasł gniew w oczach.– Nie wierzę w sprawiedliwość.Nie wierzę już w przeznaczenie.Ale musimy zapłacić.Oboje.Nie udawaj jego przyjaciela.Gdy pieprzy się czyjąś kobietę, to nie można zostać przyjacielem, można tylko udawać.A co do mnie.Eh, co tu mówić.Zebrał siły, które jeszcze pozostały.Czas się kurczył.– Posłuchaj wreszcie – powiedział, wstając i chwycił ją za nadgarstki, mocno, aż mimowolnie syknęła z bólu.– Darujmy sobie to wszystko.Winę i karę.Przyjaźń i zdradę.I inne duperele.Teraz powiem krótko.Mój następca, który rychło osiądzie w Nottingham, niezależnie, czy przeżyję, czy nie, to lepszy skurwiel.I zrobi jedno, gdy tylko będzie mógł, zawlecze cię do lochu.Tam posiedzisz sobie, dopóki nie zjawi się Match.A ja znam te lochy, w końcu należą jeszcze do mnie.Brat ma specjalistów, dobrze mi znanych, którzy niechybnie zastąpią mojego dobrotliwego nad miarę kata.Nie, na stosie się nie skończy, jesteś potrzebna żywa.Na razie.A kiedy wróci Match, oni wygrają.Puścił ją i usiadł.– Musisz uciekać – stwierdził kategorycznie, patrząc, jak stoi w miejscu, gdzie ją zostawił.– Pomogę ci.Tym razem nie musisz się odwdzięczać.– Uśmiechnął się krzywo.Nie wywołało to reakcji takiej, jakiej się spodziewał.Zamiast gniewu czy wybuchu roześmiała się niespodziewanie.– To nie jest sprawa winy i kary – rzuciła szyderczo.– Nie wyrzutów sumienia.To ty je masz, nie ja.Nigdy dotąd nie miałam, i chyba już nie będę.Mnie tylko żal spieprzonego żyda, niewykorzystanych szans.Wszystkiego, co straciłam z głupoty i lekkomyślności.Życie przeciekło mi między palcami.A teraz.Teraz popatrz na mnie!Patrzył przez cały czas.Zirytowało ją to jeszcze bardziej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl