[ Pobierz całość w formacie PDF ]
."Gdzie on jest?.gdzie on jest?." - szeptało widmo."A jeżeli poleci za mną?.- spytał samego siebie Wokulski.- No, już chyba tu mnie nie znajdzie w takwielkim mieście, w takim ogromnym hotelu.""A może mnie już szuka?." - pomyślał.Zamknął oczy jeszcze mocniej i począł huśtać się na materacu; który wydał mu się nadzwyczajnieszerokim i wyjątkowo sprężystym.Był pogrążony w dwu szmerach.Za drzwiami, na hotelowymkorytarzu, ludzie rozmawiali i biegali, jakby w tej chwili stało się coś; za oknem, na ulicy, rozlegał sięnieokreślony hałas, na który składają się turkoty licznych wozów, dzwięki dzwonów, głosy ludzkie,trąbki, wystrzały i Bóg nie wie co, a wszystko przytłumione i odległe.Potem przywidziało mu się, że jakiś cień zagląda do jego okna, a pózniej, że po długim korytarzu ktośchodzi ode drzwi do drzwi, puka i pyta: "Czy nie ma go tu?."Istotnie ktoś chodził, pukał i nawet zapukał do jego drzwi; lecz nie odebrawszy odpowiedzi poszedłdalej."Nie znajdzie mnie!.nie znajdzie." - myślał Wokulski.Wtem otworzył oczy i włosy powstały mu na głowie.Naprzeciw siebie zobaczył taki sam pokój jak jego,takie samo łóżko z baldachimem, a na nim.siebie!.Było to jedno z najsilniejszych wstrząśnień,jakich doznał w życiu, sprawdziwszy własnymi oczyma, że tu, gdzie uważał się za zupełnie samotnego,towarzyszy mu nieodstępny świadek.on sam!."Co za oryginalne szpiegowanie.- mruknął.- Głupie te szafy z lustrami."Zerwał się z łóżka, jego sobowtór zerwał się równie szybko.Pobiegł do okna - tamten także.Otworzyłgorączkowo walizkę, ażeby przebrać się, i tamten również zaczął przebierać się, widocznie z zamiaremwyjścia na miasto.Wokulski czuł, że musi uciec z tego pokoju.Widmo, przed którym wyjechał z Warszawy, było już tu istało za progiem.Umył się, włożył czystą bieliznę, przebrał się.Było ledwie wpół do pierwszej."Trzy i pół godziny - pomyślał.- Coś trzeba z nimi zrobić."Ledwie otworzył drzwi, już znalazł się służący z frazesem:- Monsieur?.Wokulski kazał zaprowadzić się do schodów, dał służącemu franka i zbiegł z trzeciego piętra na dół, jakczłowiek, którego ścigają.Wyszedł przed bramę i zatrzymał się na chodniku.Ulica szeroka, wysadzona drzewami.W jednej chwiliprzelatuje około niego ze sześć powozów i żółty omnibus, naładowany podróżnymi wewnątrz i nadachu.Na prawo, gdzieś bardzo daleko, widać plac, na lewo - pod hotelem - niedużą markizę, a podnią gromadę mężczyzn i kobiet, którzy siedzą przy okrągłych stoliczkach, prawie na chodniku, i pijąkawę.Panowie są jak wydekoltowani, mają w dziurkach od guzików kwiaty lub wstążeczki i zakładająnogi na kolana akurat tak wysoko, jak przystoi w sąsiedztwie pięciopiętrowych domów; kobietyszczupłe, małe, śniade, z ognistymi spojrzeniami, lecz skromnie ubrane.Wokulski idzie w lewo i za węgłem tego samego hotelu, w tymże samym hotelu, widzi drugą markizę idrugą gromadę ludzi, pijących coś obok chodnika.Tu siedzi ze sto osób, jeżeli nie więcej; panowiemają miny impertynentów, damy są ożywione, przyjacielskie i pełne prostoty.Powozy jedno - idwukonne toczą się w dalszym ciągu, gromady pieszych pędzą co chwilę w jedną i drugą stronę,przesuwa się żółty i zielony omnibus, tym zaś przecinają drogę omnibusy brunatne, wszystkienapełnione wewnątrz, wszystkie obładowane podróżnymi na dachach.Wokulski znajduje się na środkuplacu, z którego rozchodzi się siedem ulic.Liczy raz i drugi - siedem ulic.Gdzie iść? Chyba w kierunkudrzew.Akurat dwie ulice, przecinające się pod kątem prostym, są zadrzewione."Pójdę w kierunku ściany hotelu" - myśli Wokulski.Robi pół obrotu w lewo i staje zdumiony.W głębi na lewo widać jakiś potężny gmach.Na parterze - szereg arkad i posągów, na pierwszym piętrze olbrzymie kolumny kamienne i niecomniejsze marmurowe, ze złoconymi kapitelami.Na wysokości dachu w kątach orły i złocone posągi,unoszące się nad złoconymi figurami rozhukanych koni.Dach bliżej płaski, dalej kopuła zakończonakoroną, a jeszcze dalej - dach trójkątny, również dzwigający na szczycie grupę figur.Wszędziemarmur, brąz, złoto, wszędzie kolumny, posągi i medaliony. "Opera?.- myśli Wokulski.- Ależ tu jest więcej marmurów i brązów aniżeli w całej Warszawie!."Przypomina sobie swój sklep, ozdobę miasta, rumieni się i idzie dalej.Czuje, że Paryż na pierwszymkroku przytłoczył go, i - jest kontent [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl