[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Powiedziałeś, że są trzy powody.Na razie podałeś dwa.- Trzecim jest to, o czym Onyos mówił tamtego dnia.Nawet jeśli przejmiecie okręt, jak dopłyniecie z powrotem na Morze Ojczyste? Bądźcie realistami.Nie ma wiatru.Koń­czy się nam żywność i woda, szybciej, niż chcę o tym my­śleć.Jeśli nie złapiemy przypadkowo zachodniego wiatru, możemy jedynie mieć nadzieję, że dopłyniemy do Obliczy i tam zdołamy odświeżyć zapasy.Henders obrzucił kartografa dziwnym spojrzeniem.- W dalszym ciągu tak uważasz, Onyos?- Tak, jesteśmy dość daleko.A teraz przez większość czasu znajdujemy się na spokojnych wodach.Tak więc przy­puszczam, że nie mamy innego wyjścia, jak płynąć dalej obecnym kursem.- Czy to twoja opinia? - zapytał Henders.- Tak.Tak sądzę - powiedział Felk.- Podążać za wariatem, który wiedzie nas do miejsca, o którym nic nie wiemy? Miejsca, które najprawdopodobniej jest pełne wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw, jakich na­wet nie umiemy sobie wyobrazić?- Nie podoba mi się to bardziej niż tobie.Jednak, jak mówi doktor, musimy być realistami.Oczywiście, gdyby wiatr zmienił się.- Pewnie, Onyos.Albo gdyby anieli zeszli z nieba, przynosząc ze sobą trochę dobrej, chłodnej, świeżej wody.- W małym, zatłoczonym pomieszczeniu zapadła długa, kłująca cisza.W końcu Henders podniósł wzrok i powie­dział: - W porządku, doktorze.To nic nie daje.Nie chcę zabierać więcej twojego czasu.Zaprosiliśmy cię na przyja­cielskiego drinka, ale widzimy, że jesteś bardzo zmęczony.Dobranoc, doktorze, śpij dobrze.- Masz zamiar spróbować, Dann?- Nie sądzę, aby to mogło dotyczyć ciebie, doktorze.- W porządku - powiedział Lawler.- Dobranoc.- Onyos, czy chciałbyś tu zostać jeszcze chwilę? - powiedział Henders.- Cokolwiek sobie życzysz, Dann - powiedział Felk.W głosie kartografa brzmiała gotowość wysłuchania dal­szych argumentów.Banda głupców, pomyślał Lawler w drodze do kajuty.Bawią się w buntowników.Wątpił, żeby cokolwiek z tego wyszło.Felk i Tharp to słabeusze, a Henders nie pora­dzi sobie sam z Delagardem.Ostatecznie nie zrobi nic, a okręt pozostanie na dotychczasowym kursie na Oblicza.Taki był najbardziej prawdopodobny wynik całego tego spiskowania.W środku nocy Lawler usłyszał hałasy na pokładzie: krzyki, odgłosy uderzeń, tupot bosych stóp.Rozległ się gniewny krzyk, stłumiony przez poszycie pokładu, niemniej jednak był to wyraźnie okrzyk wściekłości i Lawler zrozu­miał, że się mylił.Jednak zrobili to.Usiadł na koi, mrugając oczami.Nie tracąc czasu na ubieranie się, wstał i przeszedł korytarzykiem do schodni, a potem na górę.Prawie świtało.Niebo miało szaroczarną barwę; Krzyż wisiał nisko na niebie, dziwnie wykrzywiony, jak zwykle na tych szerokościach.Na pokładzie, w pobliżu przedniego luku, rozgrywał się niesamowity dramat.A może to była farsa?Dwie postacie biegały wokół otwartego włazu, rycząc i gestykulując.Po chwili Lawler wytężył zaspane oczy i zo­baczył, że to Dann Henders i Nid Delagard.Henders gonił, a Delagard uciekał.Henders trzymał w ręku, jak dzidę, jeden z ościeni Kinversona.Biegając za Delagardem wokół luku dźgał tą bronią powietrze, wyraźnie usiłując wbić ją w plecy właściciela okrętu.Do tej pory udało mu się to przynajmniej raz.De­lagard miał rozerwaną koszulę; Lawler widział cienką, zyg­zakowatą strużkę krwi, która pojawiła się pod jego prawym ramieniem jak czerwona nitka wszyta w materiał, rozsze­rzająca się z każdą chwilą.Jednak Henders był sam.Dag Tharp stał przy nadburciu, patrząc szeroko otwartymi oczami, nieruchomy jak posąg.Obok niego był Onyos Felk.Na rejach stali również zdu­mieni Leo Martello i Pilya Braun, a na ich twarzach widać było zdumienie i zgrozę.- Dag! - ryknął Henders.- Na rany Chrystusa, Dag, gdzie jesteś? Pomóż mi, już!- Jestem tutaj.tutaj.- wyszeptał radiooperator chropowatym, świszczącym głosem, który ledwie było sły­chać z odległości pięciu metrów.Nie ruszył się z miejsca.- Na rany Chrystusa - powtórzył Henders z obrzy­dzeniem.Pogroził pięścią Tharpowi i runął na Delagarda, usiłując dosięgnąć go ościeniem.Jednak Delagard zdołał - z trudem - uchylić się przed ciosem.Klnąc obejrzał się przez ramię.Jego twarz lśniła od potu; oczy gorzały mu wściekłością.Kiedy Delagard mijał fokmaszt w rozpaczliwej ucieczce przed napastnikiem, spojrzał w górę i wrzasnął do Pilyi, uwieszonej na rei tuż nad nim:- Pomóż mi! Szybko! Nóż!Pilya błyskawicznie odpięła pochwę, w której przecho­wywała kościane ostrze, które zawsze nosiła u pasa, i rzu­ciła broń przebiegającemu pod nią Delagardowi.Chwy­cił ją w powietrzu szybkim ruchem dłoni, wyrwał ostrze z oprawki i zacisnął dłoń na rękojeści.Potem odwrócił się, stając nieoczekiwanie w rozkroku na wprost zdumione­go Hendersa, który biegł zbyt szybko, żeby się zatrzymać.Wpadł prosto na Delagarda.Ten jednym szybkim, gwał­townym pchnięciem odbił oścień w bok, zanurkował pod nim i zadając cios od dołu, wbił ostrze aż po rękojeść w krtań Hendersa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl