[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego ciało drgnęło konwulsyjnie i zamarło.Mężczyzna leżał zwrócony twarzą do podłogi.Powoli umysł Belga analizował obraz, który zarejestrowały jego oczy.Ktoś strzelał w biurowiec od zewnątrz.Mężczyzna obok niego był martwy.Z rany na jego głowie sączyła się krew, rozlewając się cienką strużką na podłodze i płynąc w kierunku Andre.Belg zamknął oczy- był bardzo zmęczony i było mu bardzo zimno.Nastąpiła przerwa w wymianie ognia; jeden z tych niespodzie­wanych momentów ciszy w środku walki.W tej ciszy Andre usłyszał z oddali głos.Nie potrafił rozróżnić słów, ale rozpoznał ten głos natychmiast.Jego powieki błyskawicznie rozsunęły się szeroko.Ciało ogarnęło podniecenie, wstąpiła w nie nowa energia- głos, który usłyszał, należał do Wally'ego.Poruszył się słabo, zaciskając ręce i powtarzając w myśli: „Wally wrócił po mnie, wrócił, by mnie uratować”.Odwrócił powoli głowę- był to bolesny wysiłek.Krew zabulgotała w jego brzuchu.„Muszę mu pomóc, nie mogę pozwolić, aby naraził się na niebezpieczeńs­two- ci ludzie usiłują go zabić.Muszę im przeszkodzić.Nie mogę im pozwolić, aby zabili Wally'ego”.W tym momencie zobaczył granaty wiszące na pasku mężczyzny, który leżał obok niego.Utkwił wzrok w okrągłych, błyszczących, metalowych szyszkach i zaczął się modlić cicho:- Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą.- Poruszył się jeszcze raz, wyprężając ciało.- Błogosławionaś Ty pomiędzy niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus.Wysunął rękę, trafiając na kałużę krwi.Hałas strzelających karabinów ogłuszył go tak, że nie słyszał swojej modlitwy.Jego dłoń brnęła przez krew z takim trudem, z jakim mucha przedziera się przez spodek z syropem.- Błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus.Jezus.Módl się za nami.teraz.i w godzinę.błogosławionaś.- Dotknął gładkiej, podzielonej na kwadraty stali granatu.-.Nami grzesz­nymi.dzisiaj.w godzinie śmierci.dzisiaj.chleba naszego powszedniego.- Chwycił zacisk przytrzymujący granat przy pasku.Jego palce były zimne i sztywne.-.Święć się imię.święć się imię.- Rozległ się trzask zwolnionego zacisku.Andre trzymał w ręce granat, zaciskając wokół niego palce.- Zdrowaś Mario, łaski pełna.- Przyciągnął granat do siebie i przytrzymał go przy piersi w obu dłoniach.Podniósł go do ust i zębami chwycił zawleczkę.- Módl się za nami grzesznymi- wyszeptał i wyciągnął zawleczkę.- Teraz i w godzinę śmierci naszej.Próbował odrzucić granat, który wypadł mu z ręki i uderzył o podłogę.Rączka zapłonu odskoczyła i zagrzechotała, uderzając o ścianę.Generał Moses odwrócił się i spojrzał.Granat leżał u jego stóp.Potem wszystko zniknęło w oślepiającym błysku i huku eksplozji.W kłębach gryzącego dymu, w stukocie spadających na podłogę odłamków gipsu, w brzęku pękających szyb, w pomrukach i jękach umierających Andre wciąż jeszcz słyszał swój własny oddech.Leżące obok ciało mężczyzny osłoniło głowę i klatkę piersiową Belga przed wybuchem.Pozostało w nim jeszcze dość życia, by rozpoznać Bruce'a pochylającego się nad nim, choć nie czuł już rąk, które go dotykały.- Andre- powiedział Bruce.- To Andre.To on rzucił granat.- Powiedz mu.- szepnął Andre i urwał.- Tak?- zapytał Bruce.- Że ja nie, dzisiaj i w godzinie.Ja musiałem.nie tym razem.Czuł, jak życie gaśnie w nim, niczym świeca na wietrze.- O co chodzi, Andre? Co mam mu powiedzieć?- Głos Bruce'a wydawał się tak odległy.- Dla niego.tym razem.nie, ja nie.- urwał znów.Zebrał resztkę sił, usta mu drżały, gdy próbował wyraźnie wypowiadać słowa.- Jak mężczyzna!- szepnął w końcu i zgasł w nim ostatni płomyczek życia.- Tak- powiedział cicho Bruce, trzymając go na rękach.- Tym razem jak mężczyzna.Łagodnie położył ciało Andre, delikatnie układając jego głowę na podłodze.Potem wstał i spojrzał na potwornie okaleczone zwłoki.Czuł w sobie taką samą pustkę, jaką odczuwał, gdy skończyła się miłość.Podszedł do biurka stojącego naprzeciwko.Na zewnątrz ogień karabinowy słabł, w końcu ucichł zupełnie.Żandarmi krzątali się wokół niego, przyglądając się zabitym, krzycząc w podnieceniu i śmiejąc się nienaturalnie, tak jak śmieją się ludzie, z których właśnie opadło śmiertelne przerażenie.Powoli luzując pasek hełmu, Bruce wpatrywał się w ciało Andre, leżące pod przeciwległą ścianą.- Tak- powtórzył szeptem.- Tym razem jak mężczyzna.Wszystkie inne razy się nie liczą, rachunek jest wyrównany.Chociaż papierosy były wilgotne po przeprawie przez bagna, Bruce wybrał jednego ze środka paczki i wygładził go spokojnymi ruchami palców.Dopiero kiedy zapalił zapalniczkę, zauważył, że jego ręce zaczęły się trząść.Płomień zapalniczki drgał tak, że musiał przytrzymać ją dwoma rękami.Dłonie miał poplamione i lepkie od krwi.Przysunął zapalniczkę, zapalił papierosa i wciągnął dym.Smakował gorzko, powodując obfity napływ śliny do ust.Przełknął ją, czując uścisk w żołądku.Oddech miał przyśpieszony.„Nie było tak przedtem- przypomniał sobie.- Nawet tej nocy przy moście, kiedy przebiliśmy się przez skrzydło i przyszło walczyć na bagnety w ciemności.Przedtem nie miało to znaczenia, ale teraz znów potrafię odczuwać.Kolejny znak mego odrodzenia”.Nagle za­pragnął być sam.Podniósł się i rzekł:- Ruffy.- Tak, szefie.- Zrób tu porządek.Weź koce z hotelu i okryj ciała de Sumera i kobiet oraz tych leżących na stacji.Potem pogrzebcie ich.- Bruce miał wrażenie, że głos, który to mówił, należał do kogoś innego.Wydawało mu się, jakby ten głos dobiegał z daleka.- Wszystko w porządku, szefie?- Tak.- Głowa cała?Bruce uniósł rękę i dotknął podłużnego wgniecenia w hełmie.- Nic mi się nie stało.- A co z pana nogą?- To tylko draśnięcie, nie umrę od tego.- Okay, szefie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl