[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Linia kolejowa wspinała się zygzakiem na wzgórza, dochodząc do szczytu górującego sześćset stóp nad miastem.Na kamiennych zboczach gleba była uboga, toteż roślinność nie rosła tam gęsto, odsłaniając widok.Stojąc na dachu wagonu, Bruce spoglądał na północny kraniec bagien Lufira, zielonego terenu porośniętego trawą z przebłys- kującymi gdzieniegdzie lustrami wody, który nikł w spowodowanej upałem niebieskiej mgiełce.Z południowego krańca bagien wypływała rzeka Lufira- szeroki na pół mili pas głębokiej, oliwkowozielonej wody.Miasto położone było na wrzynającym się w bagno klinie ziemi.Droga biegła groblą przecinającą bagna i łączyła się w mieście z jego jedyną ulicą.Trzy duże budynki znajdujące się w centrum miasta stały naprzeciwko stacji, której blaszane dachy błyszczały w promieniach słońca.Wokół tych zabudowań rozrzuconych było około pięćdziesięciu krytych strzechą domów mieszkalnych.Przy nabrzeżu portu postawiono długą szopę, z pewnością służącą jako warsztat, za którą znajdowały się dwa pomosty wrzynające się w wodę.Przy nich zacumowane były statki do wydobywania diamentów, trzy z nich wyróżniały się niezgrabnymi, czarnymi kadłubami o wysokich nadbudówkach oraz tępymi dziobami i pawężami.W powietrzu unosiły się wyziewy bagienne.- Miłe miasteczko, w sam raz dla emerytów- mruknął Mike Haig.- Albo dla kuracjuszy z sanatorium- rzucił Bruce.Za groblą, na głównym cyplu, znajdowała się jeszcze jedna grupa budynków; ich dachy były ledwie widoczne ponad lasem.Pośród nich wznosiła się wieża kościelna o miedzianym dachu.- Misja- domyślił się Bruce.- Misja Świętego Augustyna- dodał Ruffy.- Młodszy brat mojej pierwszej żony kształcił się tam.Teraz jest attache przy jakimś ministerstwie w Elisabethville i zarabia cholerne pieniądze- pochwalił się sierżant.- To świetnie- powiedział Bruce.Pociąg zaczął zygzakiem zjeżdżać ze wzgórz w kierunku miasta.- Wygląda na to, że nam się udało, szefie.- Tak się wydaje.Teraz pozostaje nam tylko wrócić.- Tak jest, zdaje się, że to wszystko, co musimy zrobić.Pociąg wjechał do miasta.Wzdłuż peronu stało ponad czterdzieści osób przybyłych na powitanie.„Będziemy mieli spory ładunek w drodze powrotnej”- pomyślał Bruce, przebiegając wzrokiem po zgromadzonym tłumie.Zauważył wyróżniające się jaskrawe suknie kobiet; w sumie naliczył ich cztery.„Jeszcze jedna komplikacja- pomyślał.- Mam nadzieję, że pewnego dnia znajdę wreszcie w tym życiu coś, co będzie przebiegało zgodnie z oczekiwaniami, co będzie się toczyło gładko i równo aż do logicznego zakończenia.Mam tylko nadzieję, jakąś cholerną nadzieję”.Na twarzach ludzi zgromadzonych na peronie widać było radość i ulgę.Kobiety płakały; mężczyźni niczym młodzi chłopcy biegli za wjeżdżającym na peron pociągiem.Bruce zauważył, że byli to głównie miejscowi.Różnili się kolorem skóry: jedni byli kremowo- żółci, inni czarni jak węgiel.Belgowie na pewno zostawili po sobie wiele pamiątek, które nieprędko pójdą w zapomnienie.Jakiś starszy półkrwi Belg, niezbyt podzielający ogólną radość, stał nieco z dala od wiwatującego tłumu.Było w nim coś, co wskazywało niezbicie, że jest to człowiek o dużym autorytecie.Obok niego stała tęga kobieta w zbliżonym do niego wieku, o nieco ciemniejszej skórze.Bruce domyślił się natychmiast, że była jego żoną.Po drugiej stronie mężczyzny spostrzegł jeszcze jedną osobę w białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem i w niebieskich dżinsach.Z początku wziął ją za chłopaka, ale kiedy przyjrzał się dokładniej, zobaczył długe ciemne włosy opadające na plecy i niemęskie wypukłości pod białą koszulą.Pociąg zatrzymał się i Bruce zeskoczył na peron.Uśmiechając się przebrnął przez tłum i podszedł do Belga.Ten rzucił mu się na szyję i gorąco ucałował.Nie golił się przez dwa lub trzy dni, a jego oddech było czuć czosnkiem i tanim tytoniem.Bruce nie był przyzwyczajony do takiego okazywania uczuć.- Niech dobry Bóg ma pana w swej opiece, monsieur capitaine, za to, że przybył nam pan z odsieczą- powiedział Belg, poznając jego stopień po czterech gwiazdkach na hełmie.Bruce oczekiwał kolejnego pocałunku, z ulgą więc przyjął serdeczny uścisk dłoni.- Mogę się tylko cieszyć, że zjawiliśmy się na czas- odparł.- Pozwoli pan, że się przedstawię: Martin Boussier, kierownik oddziału Union Miniere Corporation.A to jest moja żona, madame Boussier- powiedział Belg.Był wysokim mężczyzną, ale w przeciwieństwie do żony nie miał zbyt dużo ciała.Włosy miał zupełnie siwe, a skórę pomarszczoną, stwardniałą i mocno opaloną- wynik życia pod równikowym słońcem.Bruce polubił go natychmiast.Pani Boussier przygniotła go swoją masą i serdecznie ucałowała.Pachniała dobrym mydłem.- Niech mi będzie wolno przedstawić także madame Cartier- powiedział Belg.Bruce teraz dopiero przyjrzał się uważnie dziewczynie.Jego umysł zarejestrował równocześnie kilka rzeczy: jasny odcień skóry, wielkie oczy, które zdawały się zajmować połowę twarzy, a także nieświadomie prowokujący kształt jej ust.Zauważył też użycie słowa „madame” przed jej nazwiskiem.- Kapitan Curry, Siły Zbrojne Katangi- przedstawił się Bruce.„Jest za młoda na mężatkę, nie może mieć więcej jak siedemnaście lat- pomyślał.- Jest wciąż tak świeża jak mała dziewczynka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|