[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do biegu tak ciężkie maszyny nie są zdolne.Problematyczny jest dla nich już i zeskok z wysokości dwóch metrów na Tytanie.Na mniejszych globach i na ziemskim Księżycu swoboda poruszeń jest lepsza.Zresztą konstruktorzy nie dbali o szczególną szybkość tych maszyn, gdyż nie po to mają chodzić, by służyć jako środek komunikacji, ale by wykonywać ciężkie prace, a umiejętność marszu to dodatek, usamodzielniający pracowite kolosy.Przez bodaj godzinę Angusowi zdawało się na przemian, że za parę chwil utknie w skalnym chaosie, to znów, że azymut został wytyczony wprost genialnie, gdy bowiem zbliżał się do kolejnego rumowiska, do płyt kamiennych, wspartych tak chwiejnie, jakby miał je byle powiew obrócić w grzmiącą lawinę, zawsze w ostatniej chwili pokazywało się dogodne przejście, nie musiał więc ani lawirować, ani wycofywać się z utykającej ślepo drogi.Co prawda uznał rychło, że na Tytanie najdoskonalszym kierowcą byłby człowiek zezowaty, skoro należało zarazem przepatrywać z wysokości teren przed maszyną i świetlisty wskaźnik kierunkowy, drżący jak igła zwyczajnego kompasu na tle półprzeźroczystej mapy.Jakoś to jednak szło i całkiem niezgorzej, gdy zawierzył i oczom, i busoli.Odcięty od świata szumem siłowych agregatów i rezonansowym dudnieniem, w jakie wprawiał cały kadłub ten ciężki marsz, widział przecież świat Tytana przez bezodblaskowe szyby swego szklanego pomieszczenia.Gdziekolwiek zwrócił głowę — a czynił tak, ilekroć pozwalał równiejszy teren — widział nad morzami mgieł grzbiety górskie, porozsadzane rozpękłymi wulkanami, martwymi od wieków.Idąc po chropawym lodzie, dostrzegał wtopione weń głęboko cienie, bomb wulkanicznych i niepojęte ciemniejsze kształty — jakby rozgwiazd czy głowonogów, zakrzepłych niczym owady w bursztynie.Potem teren się zmienił: też groźny, lecz w odmienny sposób.Zdawało się, że planeta przeszła okres jakichś bombardowań i erupcji, które w ślepych wyskokach lawy i bazaltu wspięły się niebotycznie, aby zamrzeć bezruchem dzikim i obcym.Wkraczał już w te wulkaniczne wąwozy.Zwisy dalszych ścian zdawały się czymś niemożliwym.Cóż; takie było, niewyrażalne w mowie istot ukształtowanych planetą bardziej sielską, zdynamizowanie martwoty tych sejsmicznych zastygnięć, w rozmachu, spotęgowanym przez ciążenie, nie większe od Marsowego.Zagubionemu w tym labiryncie człowiekowi jego kroczący wehikuł przestał się wydawać olbrzymem.Malał, wprost znikomy wobec zerwisk lawy.W kilometrowych ogniospadach ściął je kiedyś kosmiczny mróz, a nim ostygły, lecąc w przepaście, rozciągnął w gigantyczne pionowe sople — monstrualne kolumnady.Widok ten czynił Diglatora mikroskopijnym insektem, wędrującym wzdłuż budowli, porzuconej po tyleż niedbałym, co mocarnym wzniesieniu przez prawdziwych olbrzymów planety.Gdyby ciężki syrop ciekł z krawędzi jakiejś i tężał w stalaktytowe sople — ze szpar podłogi widziany przez mrówkę.Proporcje były jednak przeraźliwsze.Właśnie w tej dzikości, w tym ładzie chaosu, obcym ludzkim oczom, że nie przywodził na myśl żadnych gór ziemskich, objawiała się okrutna uroda pustkowia, wyrzygniętego z planetarnych głębin i ściętego pod obcym słońcem z żaru w głaz.Pod obcym, gdyż Słońce nie było tu płomienną tarczą jak na Księżycu czy na Ziemi, lecz zimno rozpalonym gwoździem, wbitym w rudy nieboskłon, niewiele dającym światła i mniej jeszcze ciepła.Na zewnątrz było minus 90 stopni — temperatura wyjątkowo w tym roku łagodnego lata.W wylocie wąwozu dostrzegł Angus niebo w łunie — ta łuna wstępowała coraz wyżej, aż ogarnęła ćwierć firmamentu i nie od razu pojął, że to ani zorza, ani promień solektora, lecz macierzysty władca Tytana — wielkopierśoienny, żółty jak miód Saturn.Ostry przechył, chybnięcie kabiny, nagły rozryk silników uprzytomniły mu, odparowane szybciej refleksem żyroskopów niż jego manewrem, że teraz nie czas na kontemplacje astronomicznej czy wręcz filozoficznej natury.Kornie spuścił oczy w dół.Osobliwe, dlaczego akurat wówczas zdał sobie sprawę z komizmu swych poruszeń.Wisząc w uprzęży, przebierał nogami w powietrzu, lecz odczuwał każdy gromowy krok, choć niby huśtał się jak dziecko w zabawie.Wąwóz stawał się stromy.Choć zredukował krok, maszynownia wypełniła się natężonym wyciem turbin.Znalazł się w głębokim cieniu i nim zapalił reflektory, w ostatniej chwili ominął wybrzuszenie skały, większe od Diglatora.Tendencja jego rozpędzonych wahadłowo mas, by słuchając pierwszego prawa Newtona, nadal poruszać się po prostej trajektorii, naruszona koniecznym zwrotem, rzuciła silniki w skrajnie przeleżenie.Wszystkie wskaźniki, dotąd spokojnie zielone, rozbłysły purpurą.Turbiny zawyły rozpaczliwie, dając ze siebie wszystko.Obrotomierz głównego żyroskopu zamrugał na znak, że jego bezpiecznik przepala się — i w takim pochyleniu kabiny, jakby Diglator padał, oblał go całego zimny pot, bo w koszmarnie głupi sposób zgruchoce powierzoną maszynę.Ale tylko lewy łokciowy kaptur zawadził o skałę ze zgrzytem statku partego na rafy, spod stali bryznęło dymem, kurzawą, snopami krzesanych iskier i wielkochód, dygocąc, odzyskał równowagę.Pilot otrząsnął się.Był rad, że w wąwozie stracił radiową łączność z Gossem, bo samoczynny nadajnik ukazałby na monitorze jego przygodę.Wyszedł z głębokiego cienia i zdwoił uwagę.Wciąż czuł wstyd, przecież sprawa była elementarna i stara jak świat.Wszak i maszynista wie odruchowo z nawyku, że ruszyć z miejsca samym parowozem i ruszyć, gdy ciągnie sznur wagonów, to całkiem różne rzeczy.Więc kroczył jak na musztrze, a kolos był mu znów posłuszny aż dziw.Widział przez szkła, jak mały ruch jego ręki staje się natychmiast wymachem cęgowatego łapska, a kiedy stawia krok, wieżowa noga, wysuwając się do przodu, błyska tarczą kolana.Od kosmodromu odsądził się już o pięćdziesiąt osiem mil.Z mapy, z satelitarnych fotografii, które studiował poprzedniego wieczoru, a na koniec z dioramy terenu, wymodelowanej w skali 1:800, wiedział, że droga do Graala dzieli się na trzy zasadnicze części.Pierwszą obejmowało tak zwane cmentarzysko i wulkaniczny wąwóz, który właśnie opuścił.Drugą już widział — była to wyrwa w masywie zakrzepłej lawy, przestrzelona seriami odpalanych ładunków termojądrowych, gdyż ten masyw, największy z wycieków orlandzkiego wulkanu, nie dał się inaczej pokonać przez stromiznę wałowatych stoków.Nuklearne eksplozje wżarły się w sejsmiczny górotwór, barykadujący przejście, i rozcięły go na dwoje jak rozgrzany nóż bryłę masła.Na tytanogramie kabiny ten przesmyk okalały wykrzykniki, przypominając, że nie wolno w nim opuścić wehikułu w jakichkolwiek okolicznościach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl