[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Trzymałem tu drewno na opał.Tyle mi zostało.Dopóki niezałatwię więcej.Kolejny fałszywy i nieprawdziwy prorok.Kolejny pojebaniec głoszącyobjawienia.Storm wyjął nóż i od tyłu złapał starego za gardło, przyciskając mu ostrzedo boku, pomiędzy żebrami, nad wątrobą.- Gdzie jest pułkownik?- Zabity w akcji.- Zaginiony w akcji.- Nie.Umarł.Storm zacisnął uchwyt na gardle.- Skurwielu, powiesz mi albo cię rozpierdolę.Kto wykopał grób?- Nie wiem.- Pitchfork zaskrzeczał jak żaba.- Powiedz mi kto, albo cię wykończę.- Nie wiem, kto go pochował.A kiedy mnie wykończysz, jak mówisz,nadal nie będę wiedział.583- Co tu robisz?- Zmęczył mnie świat.- Kim jesteś?- Jestem Andres Pitchfork.- Dawno temu był taki moment, kiedy żaden z was, skurwieli, nie mógłmnie okłamać, ponieważ to ja rozdzielałem kłamstwa.Połowa tego gównapochodziła z mojej dupy.- On nie żyje.- Posłuchaj - powiedział Storm; czuł, że serce mu pęka - muszę się wy-dostać z tej maszyny.Puścił go.Pitchfork usiadł ciężko na ziemi, zaciskając i prostując dłonie,ale nie dotykając szyi.- Podejrzewam, że go załatwiłeś - powiedział Storm.- Podejrzewałbym to samo, gdybym był w twojej sytuacji.- A jaka jest moja sytuacja?- Nieznana.Po minucie spróbował wstać.Storm schował nóż i pomógł mu.- Masz pojęcie, jak głęboko ten człowiek wypalił na nas swoje piętno,stary? Jak bardzo głęboko to piętno sięga?- Nie.- Tak głęboko jak gorące i ciemne jest piekło, bracie.- Nie nazywaj mnie bratem.- Nie odrzucaj mnie, bracie.Pitchfork ruszył w stronę domu.Storm odprowadzał go wzrokiem.Pitchfork wyszedł, niosąc karabin z krótkim magazynkiem i składaną lufą.Zatrzymał się dziesięć kroków przed Stormem.- Myślę, że to jedna z maszyn używanych w czasie drugiej wojny.- Myślę, że to garand z M1.Broń komandosów.Mnóstwo ludzi zginęłoz tej broni.- Słyszałem, że skakałeś z samolotów.- Wiesz? W czasie samej wojny skoczyłem tylko raz.Kapitan Sands pi-lotował samolot.To był mój pierwszy i ostatni skok w czasie tamtej wojny.Chociaż w latach pięćdziesiątych kilka razy skakałem z malajskimi skautami.- Uniósł broń, odbezpieczył i z odległości trzech metrów wycelował staranniew Storma.Palec trzymał pewnie na spuście.- Teraz już sobie pójdziesz.584Storm odwrócił się i pomaszerował na południe, w kierunku szlaku, tąsamą drogą, którą przyszedł.Myślał, żeby iść dalej w głąb Tajlandii, ale los kazał mu zawrócić.Gdzieśw trakcie odysei lat wynegocjował przejście, nie rozpoznając strażnika aninie składając koniecznej ofiary.Człowiekowi umyka prawdziwy charaktertakich istot, dopóki nie znajdzie się za przejściem.Dopóki nie rozwieją siępozory.Co mogło zostać pominięte, czego nie załatwiono?Ze szczytu szlaku przyjrzał się odległości, którą tego dnia pokonał, i zo-baczył, jak daleko doszedł.Popołudniowe słońce, wynurzywszy się spodchmur, eksplodowało w dolinie.Nie czuł zmęczenia.Tylko siłę i żar.Wierzył, że zdąży dojść przed za-chodem słońca.Spieszył się.Z tą samą prędkością, z jaką zbiegał w dół zbo-cza, światło dnia cofało się ku szczytowi i zobaczył swoje przeznaczeniesplątane z losem słońca.Wszedł w cień.Dolinę otulała chwila, która nie była ani światłem, ani no-cą.Wraz z tą zmianą zwierzęta ucichły.Pózniej, kiedy Storm zszedł z góry,zaczęły od nowa, głos zabrał pierwszy nocny chór owadów i żegnającychsłońce ptasich śpiewów.Wciąż nie widział kolumny dymu ani płomieni nadRoo.Dotarł do miejsca, gdzie Fałszywi Przewodnicy wysłali go w drogę z bło-gą świadomością, że ominie tę najważniejszą rzecz.Nie zdejmując butów,uniósł plecak wysoko nad głową i własnym ciałem rozdzielił wodę.Nie zaczęło się nic nieodwołalnego.Na ziemi w sąsiedztwie wielkiego stosumigotały świece w odwróconych połówkach łupin kokosowych.Wieśniacy,ubrani w barwne i czyste stroje, zajmowali się nieistotnymi sprawami, wcho-dzili i wychodzili z chat, zachowywali spokój, klaskali niespiesznie, choćtylko niektórzy, przekazując rytm z tej pary dłoni do tamtej, nikt jeszcze sięnie zaangażował, atmosfera dopiero zaczynała się tworzyć.Może go widzieli.Może uznali, że go nie widzą.Kapłan w ozdobnym nakryciu głowy, zesznurkami i piórkami wplecionymi we włosy, stał obok stosu; obiema rękamitrzymał butelkę napoju orzezwiającego i rozmawiał z Mahathirem.Chłopiecsprawiał wrażenie, że jest z nimi, a równocześnie osobno.Mahathir zobaczył Storma idącego brzegiem i uniósł rękę.Kapłan wyda-wał się nieporuszony jego widokiem, za to Mahathir nie krył wzburzenia.- Niedługo ceremonia.- Czuję to - odparł Storm.585- Nie poszedłeś do Tajlandii.Dlaczego? Dlaczego nie zostałeś ze swo-im przyjacielem?- Jeśli nie wiesz, nie mogę ci powiedzieć.- Ale, Jimmy, to nie jest dla ciebie dobry pomysł.Ten człowiek ma cośdo zrobienia.Ja jestem naukowcem, więc oczywiście mogę obserwować.Aledla ciebie to nie jest dobry pomysł.Chłopiec stał sztywno, ze ściągniętą twarzą, ciężko dysząc.Nikt z ple-mienia Roo na niego nie patrzył.Zaczęły gromadzić się kobiety, młodsze, drobne dziewczynki w saron-gach, ze szminką na ustach i różem na policzkach, z paciorkami wplecionymiwe włosy.Za nimi stali mali chłopcy ze stopami wbitymi w ziemię, za tonieustannie poruszającymi się ramionami, wibrujący podnieceniem i dzieciń-stwem.Tacy szczęśliwi z posiadania własnych żywych ciał, podskakujący wswoich niewolniczych strojach.Sodomici Prawdy.- Nie ma specjalnego stroju? Gdzie jego kostium?- Nie będzie miał na sobie ubrania.Będzie nagi.- Nieprawda.Storm podjął rytm, najpierw w swoim wnętrzu, pózniej coraz głośniejklaszcząc w dłonie.Wszyscy patrzyli na niego, choć w ich wzroku nie byłoani aprobaty, ani dezaprobaty.Mahathir wykonał gest, jakby chciał go uci-szyć.Storm stanął obok chłopca i rzucił tłumowi wyzwanie.- JA DOKONAM PRAWDZIWEGO ZADOZUCZYNIENIA!Klaskali, choć teraz zwrócił na siebie ich uwagę.- TYLKO JA DOKONAM PRAWDZIWEGO ZADOZUCZYNIE-NIA! - Przycisnął ręce do boków i schylił głowę.Kapłan rozmawiał z Mahathirem.Storm uniósł głowę.- Powiedz mu, że to ja.Chłopak jest oszustem.- Nie powiem mu.- Więc powiedz chłopcu.- Nie mogę.- Człowieku, nic dobrego z tego nie przyjdzie, jeśli robi to dla pienię-dzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|