[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dave przerastał ją o głowę i ważył pewnie z trzydzieści kilogramów więcej, lecz kołysała go z taką łatwością jak pewnie w czasach, kiedy był nie­mowlakiem z kolką brzuszną.- Nie chcę tego słuchać.Nie ob­chodzi mnie, jak to się stało.Po prostu wracajmy.Chcesz wracać, Davidzie?Pokiwał głową, nie podnosząc jej i wciąż łkając na ramieniu matki.Teraz Cammie zwróciła swe straszliwie martwe spojrzenie ku Bradowi.- Weź mojego drugiego chłopca.Nie zostawimy go tu z tym czymś.- Spojrzała na dymiące i cuchnące truchło kuguara, a po­tem znów na Brada.- Masz go przynieść do domu, rozumiesz?- Jasne, proszę pani - odparł Brad.- Rozumiem jak naj­bardziej.7Tom Billingsley stał w kuchennych drzwiach, wyglądając w gęst­niejący mrok swego podwórka i usiłując wywnioskować coś z dźwięków dobiegających od strony ogrodzenia.Kiedy czyjeś palce postukały go w ramię, omal nie dostał zawału.W dawniejszych latach odwróciłby się i zgrabnym ciosem pię­ści lub łokcia znokautował intruza, nie pytając o nazwisko, ale szczupły młody człowiek dysponujący ową szybkością i zręczno­ścią już nie istniał.Doktor zadał więc cios, jednak rudowłosa ko­bieta w niebieskich szortach i bluzce bez rękawów zdążyła się usunąć, artretyczna zaś pięść Toma znokautowała jedynie po­wietrze.- Boże, kobieto! - zakrzyknął.- Przepraszam bardzo - powiedziała Audrey Wyler.Jej ładna zwykle twarz wyglądała mizernie.Na lewym policzku miała siniak w kształcie dłoni; opuchnięty nos zalepiała zaschnięta krew.- Chciałam coś powiedzieć, ale doszłam do wniosku, że to cię jesz­cze gorzej wystraszy.- Co ci się stało, Aud?- To teraz nieistotne.Gdzie są inni?- Część poszła do lasku, część jest u Carverów.Tam.- Przerwało mu wycie.Czerwień zachodu dogasała, pozostawiając po sobie już tylko spopielała pomarańczową poświatę.- Z te­go, co tu słychać, chyba nie za dobrze się tam dzieje.Ciągle krzy­czą.- Billingsleyowi coś się przypomniało.- Gdzie jest Gary?Audrey usunęła się na bok i pokazała mu Gary’ego.Leżał w drzwiach salonu.Stracił przytomność, nie wypuściwszy z ręki dłoni martwej żony.Teraz, gdy wrzaski i krzyki z zarośli ucichły - przynajmniej na ra­zie - słychać było jego chrapanie.- To Marielle tam pod przykryciem? - spytała Audrey.Tom skinął głową.- Musimy się połączyć z resztą, Tom.Zanim znów się za­cznie.Zanim tamci wrócą.- Czy ty rozumiesz, co się w ogóle tutaj dzieje, Aud?- Przypuszczam, że nikt do końca nie rozumie, ale pewne rze­czy wiem.Przycisnęła dłonie nasadą do skroni i przymknęła oczy.Wygląda - pomyślał Tom - jak studentka matematyki zmagająca się z jakimś ciężkim równaniem.Audrey opuściła ręce i spojrzała na niego.- Idźmy do Carverów - dodała.- Powinniśmy być wszyscy w jednym miejscu.- A co z nim? - Doktor wskazał podbródkiem chrapiącego Sodersona.- Nie damy rady go ponieść, a nawet gdyby, to go nie prze­rzucimy przez płot Carverów.Dobrze będzie, jeżeli tobie uda się przejść.- Pewnie, że się uda - rzekł Tom, nieco urażony.- O mnie się nie martw, Aud.Poradzę sobie.W lasku znów rozległ się krzyk i kolejny strzał, a potem wy­cie konającego zwierzęcia.W odpowiedzi podniósł się skowyt chy­ba tysiąca kojotów.- Nie powinni byli wychodzić - stwierdziła Audrey.- Rozumiem, dlaczego wyszli, ale to był bardzo zły pomysł.Stary Doktor pokiwał głową.- Teraz pewnie i oni już to wiedzą - rzekł.8Peter dotarł do rozwidlenia ścieżki i spojrzał na rozciągającą się dalej pustynię, w blasku wschodzącego księżyca połyskującą kościaną bielą.Potem opuścił wzrok i ujrzał przyszpilonego do kaktusa człowieka w panterkowych spodniach.- Cześć.przyjacielu - powiedział.Odsunął wózek włóczęgi, żeby móc usiąść obok niego.Kiedy oparł się o kaktus, nabijając się plecami na jego kolce, usłyszał krzyk, strzał i skowyt konania.Gdzieś daleko.Nic ważnego.Po­łożył rękę na ramieniu martwego menela.Uśmiechy mieli iden­tyczne.- Cześć.przyjacielu - rzekł ceniony ongiś specjalista od Jamesa Dickeya.Zwrócił spojrzenie na południe.Z jego oczu nic już niemal nie pozostało, ale zdołał jeszcze zobaczyć idealnie okrągły księżyc, wstający ponad ostrymi kłami kredkowych gór.Błyszczał srebr­no, niczym spód staromodnego zegarka kieszonkowego, a na jego powierzchni widniała uśmiechnięta, puszczająca oko twarz Pa­na Księżyca z dziecięcych wierszyków o Mamie Gąsce.Z tym wyjątkiem, że ta wersja Pana Księżyca miała na głowie kowbojski kapelusz.- Cześć.przyjacielu - rzekł do niego Peter i oparł się moc­niej o kaktus.Nie czuł, jak przerośnięte kolce dziurawią mu płuca, nie czuł wypływających z ust pierwszych strużek krwi.Był z przyjacie­lem.Był z przyjacielem i wszystko się ułożyło; siedzieli sobie, patrząc na Pana Kowboja Księżyca i było dobrze.9Dzień tracił światło w tempie, które przypominało Johnny’emu tropiki, toteż wkrótce kolczasty pejzaż wokół nich rozpłynął się w czerń.Ścieżka była na razie pusta - wiła się wśród cieni sza­rą wstęgą około sześćdziesięciocentymetrowej szerokości - gdy­by jednak nie wzeszedł księżyc, znaleźliby się w jeszcze więk­szych opałach niż obecnie.Johnny oglądał poranną prognozę po­gody i wiedział, że księżyc powinien być w nowiu, a nie w peł­ni, ale w tych okolicznościach nie to było istotne.Ruszyli ścieżką parami, niczym zwierzęta wspinające się po tra­pie na pokład arki Noego: Cammie ze swym ocalałym synem, po­tem Johnny z Bradem (między nimi kołysało się ciało Jima Reeda), a z tyłu Cynthia i długowłosy imieniem Steve.Dziewczyna niosła karabin Steve’a, więc kiedy z kolczastych zarośli na lewo od drogi wyskoczył kojot - koszmar obrzydliwszy jeszcze od kuguara - to ona właśnie załatwiła sprawę.Księżyc tworzył wokół nich fantastyczną plątaninę cieni i Johnny’emu wydawało się przez chwilę, że kojot to jeden z nich.Brad jednak krzyknął: „Hej, uważajcie!”, a Cynthia od razu strzeliła.Siła odrzutu zbiłaby ją z nóg jak kręgiel, lecz hipis zdążył ją przy­trzymać za tył spodni.Kojot zawył i fiknął kozła, wierzgając nierównej długości no­gami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl