[ Pobierz całość w formacie PDF ] .- Jasne, stary, zabaw się na całego - rzekł do niego nieco drżącym głosem hipis, cofając ramię przed szczerzącym się mężczyzną.Zabolało go to najwyraźniej, był przecież ranny, lecz cofnął się mimo bólu.Brad go rozumiał.Sam też wolałby uniknąć dotyku takiej istoty, nawet przelotnego.Zombi ruszył dalej ścieżką, trącając po drodze łapę rozciągniętego na ziemi zwierzęcia.Brad spostrzegł dziwną rzecz: stworzenie rozkładało się w takim tempie jak na przyspieszonym filmie; jego korpus poczerniał i zaczęły się z niego wydobywać kłęby cuchnącego dymu czy pary.Wszyscy trwali w bezruchu - długowłosy z przygarbionymi ramionami; klęcząca na jednym kolanie ekspedientka; stojąca przed nią Cammie celująca z rewolweru; Johnny z rękami w górze, jakby zamierzał złapać kulę; Brad w zapaśniczej pozie z Dave’em Reedem - a Peter oddalał się od nich ścieżką na południe.Panowała absolutna cisza; wieczór zawisł na ostatnich promieniach dziennego światła.Nawet kojoty umilkły, przynajmniej na razie.W końcu Dave poczuł, że z trzymających go rąk Brada uszła siła, i wyrwał się z jego uchwytu.Tym razem jednak zostawił Johnny’ego w spokoju, natomiast przyskoczył do matki.- Ty też! - krzyknął.- Ty też go zabiłaś!Odwróciła się ku niemu zszokowana i zdumiona.- Po co nas tu przysłałaś, mamo? No po co?Wyrwał pistolet z jej nie stawiającej oporu ręki, potrzymał chwilę przed oczami, po czym skierował w lasek.tylko że lasku już nie było.W czasie tych ich przepychanek nieustannie zachodziły zmiany i stali teraz w kolczastym, nieziemskim lesie kaktusów.Nawet swąd pożaru się zmienił; teraz przypominał zapach płonącej bylicy czy innej suchorośli.- Dave.Dave, ja.Umilkła i tylko patrzyła na syna.On odwzajemniał jej spojrzenie z twarzą tak samo pobladłą i ściągniętą.Brad uzmysłowił sobie, że nie tak dawno chłopiec stał roześmiany na trawniku przed domem i rzucał frisby.Twarz Dave’a zaczęła się wykrzywiać.Szczęka mu opadła i otworzył usta.Pomiędzy wargami wisiały błyszczące nitki śliny.Zaczął łkać.Matka objęła go ramieniem i kołysała.- No, już dobrze - powiedziała.Oczy miała jak gładkie ciemne kamienie na dnie wyschniętej rzeki.- No, już dobrze.Już dobrze, kochanie.Mama jest z tobą, już dobrze.Johnny stanął z powrotem na ścieżce.Rzucił okiem na martwego zwierza - który migotał teraz, jakby go przesłaniało powietrze znad paleniska, i wypuszczał strumyki gęstego, różowego płynu - a potem spojrzał na matkę i jej ocalałego syna.- Cammie - odezwał się.- Pani Reed.To nie ja zabiłem Jima.Przysięgam.Zdarzył się.- Cicho - przerwała, nie patrząc na niego.Dave przerastał ją o głowę i ważył pewnie z trzydzieści kilogramów więcej, lecz kołysała go z taką łatwością jak pewnie w czasach, kiedy był niemowlakiem z kolką brzuszną.- Nie chcę tego słuchać.Nie obchodzi mnie, jak to się stało.Po prostu wracajmy.Chcesz wracać, Davidzie?Pokiwał głową, nie podnosząc jej i wciąż łkając na ramieniu matki.Teraz Cammie zwróciła swe straszliwie martwe spojrzenie ku Bradowi.- Weź mojego drugiego chłopca.Nie zostawimy go tu z tym czymś.- Spojrzała na dymiące i cuchnące truchło kuguara, a potem znów na Brada.- Masz go przynieść do domu, rozumiesz?- Jasne, proszę pani - odparł Brad.- Rozumiem jak najbardziej.7Tom Billingsley stał w kuchennych drzwiach, wyglądając w gęstniejący mrok swego podwórka i usiłując wywnioskować coś z dźwięków dobiegających od strony ogrodzenia.Kiedy czyjeś palce postukały go w ramię, omal nie dostał zawału.W dawniejszych latach odwróciłby się i zgrabnym ciosem pięści lub łokcia znokautował intruza, nie pytając o nazwisko, ale szczupły młody człowiek dysponujący ową szybkością i zręcznością już nie istniał.Doktor zadał więc cios, jednak rudowłosa kobieta w niebieskich szortach i bluzce bez rękawów zdążyła się usunąć, artretyczna zaś pięść Toma znokautowała jedynie powietrze.- Boże, kobieto! - zakrzyknął.- Przepraszam bardzo - powiedziała Audrey Wyler.Jej ładna zwykle twarz wyglądała mizernie.Na lewym policzku miała siniak w kształcie dłoni; opuchnięty nos zalepiała zaschnięta krew.- Chciałam coś powiedzieć, ale doszłam do wniosku, że to cię jeszcze gorzej wystraszy.- Co ci się stało, Aud?- To teraz nieistotne.Gdzie są inni?- Część poszła do lasku, część jest u Carverów.Tam.- Przerwało mu wycie.Czerwień zachodu dogasała, pozostawiając po sobie już tylko spopielała pomarańczową poświatę.- Z tego, co tu słychać, chyba nie za dobrze się tam dzieje.Ciągle krzyczą.- Billingsleyowi coś się przypomniało.- Gdzie jest Gary?Audrey usunęła się na bok i pokazała mu Gary’ego.Leżał w drzwiach salonu.Stracił przytomność, nie wypuściwszy z ręki dłoni martwej żony.Teraz, gdy wrzaski i krzyki z zarośli ucichły - przynajmniej na razie - słychać było jego chrapanie.- To Marielle tam pod przykryciem? - spytała Audrey.Tom skinął głową.- Musimy się połączyć z resztą, Tom.Zanim znów się zacznie.Zanim tamci wrócą.- Czy ty rozumiesz, co się w ogóle tutaj dzieje, Aud?- Przypuszczam, że nikt do końca nie rozumie, ale pewne rzeczy wiem.Przycisnęła dłonie nasadą do skroni i przymknęła oczy.Wygląda - pomyślał Tom - jak studentka matematyki zmagająca się z jakimś ciężkim równaniem.Audrey opuściła ręce i spojrzała na niego.- Idźmy do Carverów - dodała.- Powinniśmy być wszyscy w jednym miejscu.- A co z nim? - Doktor wskazał podbródkiem chrapiącego Sodersona.- Nie damy rady go ponieść, a nawet gdyby, to go nie przerzucimy przez płot Carverów.Dobrze będzie, jeżeli tobie uda się przejść.- Pewnie, że się uda - rzekł Tom, nieco urażony.- O mnie się nie martw, Aud.Poradzę sobie.W lasku znów rozległ się krzyk i kolejny strzał, a potem wycie konającego zwierzęcia.W odpowiedzi podniósł się skowyt chyba tysiąca kojotów.- Nie powinni byli wychodzić - stwierdziła Audrey.- Rozumiem, dlaczego wyszli, ale to był bardzo zły pomysł.Stary Doktor pokiwał głową.- Teraz pewnie i oni już to wiedzą - rzekł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|