[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Zawahałem się.- Miałem zły sen - ciągnąłem.- Przyśniło mi się, że dziś rano w domku przy Chester Lane na krześle widziałem damską torebkę.Było tam dość ciemno z powodu drzew i zapomniałem ją zabrać.- Torebka? Jakiego koloru?Głos miał twardy jak skorupa mięczaka.- Ciemnogranatowa, może czarna.Słabo było widać.- Wolałbym, żeby pan tam wrócił po nią - rzucił.- Dlaczego?- Za to panu płacę pięćset dolarów, między innymi za to.- Są pewne granice tego, co mogę zrobić za pięćset dolarów, zwłaszcza że ich wcale nie dostałem.Zaklął.- Człowieku! Wiele panu zawdzięczam, ale teraz wszystko zależy od pana i po prostu nie może mnie pan zawieść.- No dobrze, ale tam może kręci się po ganku stado glin.Albo przeciwnie, miejsce jest spokojne jak oswojona pchła.W obu wypadkach nie reflektuję.Mam po prostu dość tego domu.Po drugiej stronie panowała głęboka cisza.- Poza tym uważam - powiedziałem, nabrawszy tchu - że pan wie, gdzie jest pańska żona, panie Melton.Goodwin natknął się na nią w hotelu w San Bernardino.Parę dni temu miał jej czek.Pan spotkał Goodwina na ulicy.Pośrednio pomógł mu pan ten czek zrealizować.Myślę, że pan wie.Myślę, że wynajął mnie pan po to, żebym poszedł jej tropem i sprawdził, czy wszystkie ślady zostały zatarte.Znów zapadło milczenie.A kiedy się odezwał, mówił cicho i pokornie.- Wygrał pan, panie Dalmas.Tak, to był regularny szantaż, ta historia z czekiem.Ale ja nie wiem, gdzie ona się podziewa.Naprawdę.A tę torebkę trzeba odzyskać.Co pan powie na siedemset pięćdziesiąt?- Lepiej.Kiedy dostanę forsę?- Dziś w nocy, jeśli przyjmie pan czek.Gotówką mógłbym mieć do rana najwyżej osiemdziesiąt dolarów.Zawahałem się.Dotknąwszy twarzy stwierdziłem, że się uśmiecham.- Zgoda - oznajmiłem w końcu.- Umowa stoi.Wydobędę tę torebkę, chyba że gromada glin pilnuje domku.- Gdzie pan teraz jest? - spytał z wyraźną ulgą w głosie.- W Azusa - skłamałem.- Będę na miejscu mniej więcej za godzinę.- Niech pan to załatwi - powiedział.- Przekona się pan, że znam reguły gry.Poza tym sam pan się już w to mocno zaangażował.- Przywykłem do kłopotów - stwierdziłem i odłożyłem słuchawkę.VII.Dwa kozły ofiarnePojechałem przez Chevy Chase Boulevard na Chester Lane, tam, gdzie się zaczyna.Wtedy zgasiłem światła i skręciłem w główną aleję doliny.Szybko minąłem zakręt i dotarłem do nowego domu vis_~a_vis posesji Goodwina.Ani żywego ducha.Żadnego samochodu przed domem, żadnych śladów zasadzki.Musiałem zaryzykować, nieraz już - i to gorzej - ryzykowałem.Wjechałem na podjazd, wysiadłem i podniosłem odsuwane drzwi garażu.Nie były zamknięte.Wprowadziłem samochód, opuściłem drzwi i przekradłem się na drugą stronę ulicy tak cicho, jakby mnie tropili Indianie.Pod osłoną drzew Goodwina dostałem się na tyły domku i skryłem się za najgrubszym z nich.Siadłem na ziemi, pozwoliłem sobie na łyk whisky.Czas mijał wolno jak na cmentarzu.Oczekiwałem towarzystwa, ale nie wiedziałem, kiedy mam się go spodziewać.Przybyło szybciej, niż przypuszczałem.Po mniej więcej piętnastu minutach jakiś samochód nadjechał od wylotu doliny, dostrzegłem nikły poblask pomiędzy drzewami opodal bocznej ściany domku.Jechał z wygaszonymi światłami.To mi się podobało.Stanął gdzieś niedaleko, cicho trzasnęły drzwiczki.Jakiś cień przemknął bezszelestnie koło narożnika domu.Bardzo mały, przynajmniej o głowę niższy od Meltona.Zresztą Melton nie zdążyłby tak szybko dojechać z Beverly HIlls.Po chwili cień znalazł się koło drzwi kuchennych, które otwarły się, a gdy cień znikł w głębokim mroku, zamknęły cicho.Wstałem i przeszedłem na palcach przez miękki, wilgotny trawnik.Wszedłem bezszelestnie do sieni pana Goodwina, a stamtąd do kuchni.Stałem, pilnie nadsłuchując.Ani dźwięku, ani światła.Wyjąłem spod pachy rewolwer i zacisnąłem palce na kolbie.Oddychałem płytko, samymi szczytami płuc.Wtem zdarzyło się coś dziwnego.Pod wahadłowymi drzwiami do pokoju pojawiła się smuga światła.Cień zapalił lampę.Beztroski cień! Przeszedłem przez kuchnię, pchnąłem skrzydło drzwi i przytrzymałem.Światło sączyło się do jadalni z oddzielonego arkadą saloniku.Ruszyłem w tę stronę, nierozważnie, jakże nierozważnie.Zatrzymałem się w przejściu.- Rzuć to i idź dalej - odezwał się jakiś głos na wysokości mojego łokcia.Spojrzałem na nią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|