[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może sam nie chciałby poznać kobiety, na jaką wyrosła jego siostra.Prawie na pewno w danych okolicznościach spotkanie i ewentualny związek przyniosłyby wiele cierpienia i mało radości.Ale miał dopiero dwadzieścia dwa lata i zaczynał staż w policji, kiedy odnalazł grób siostry, a w tym wieku nie był jeszcze taki twardy jak teraz; płakał nad nią.Cholera, nawet teraz, po przeszło piętnastu latach policyjnej roboty, piętnastu latach oglądania ludzi zastrzelonych, zadźganych, uduszonych i pobitych na śmierć, zahartowany przez codzienne obowiązki, nadal czasami opłakiwał ją i utraconego brata, kiedy w najciemniejszej godzinie bezsennej nocy rozpamiętywał przeszłość, która przepadła.Częściowo obwiniał się za śmierć Carrie.Czuł, że powinien jej szukać z większym poświęceniem, powinien ją znaleźć na czas, żeby uratować.Lecz wiedział również, że nie ponosi żadnej winy.Nawet gdyby odszukał siostrę wcześniej, żadne gesty ani słowa nie przekonałyby jej, żeby porzuciła profesję prostytutki; w żaden sposób nie mógł jej uchronić przed spotkaniem z tym zboczonym klientem.Wyrzuty sumienia dręczyły go niezasłużenie.Po prostu kolejny przykład jego kompleksu Atlasa: chciał dźwigać cały świat na własnych ramionach.Rozumiał siebie; potrafił nawet śmiać się z siebie i czasami mawiał, że skoro tak skwapliwie brał na siebie winę, powinien był urodzić się Żydem.Ale zdolność wyśmiewania samego siebie bynajmniej nie umniejszała jego poczucia odpowiedzialności.Toteż kiedy sen pozostawał irytująco niedostępny, Dan często wracał myślami do Delmara, Carrie i Cindy Lakey.W ciemności dumał nad ludzką skłonnością do morderstwa, obliczał, ile razy nie zdołał ocalić ludzkiego życia, i prędzej czy później zaczynał rozważać koncepcję, że matka umarła przez niego, ponieważ komplikacje przy porodzie spowodowały jej śmierć.Szaleństwo.Lecz już sam temat przyprawiał go o lekkie szaleństwo.Fakt śmierci.Fakt morderstwa.Fakt, że w głębi każdego mężczyzny i kobiety kryje się popędliwy dzikus.Nigdy nie umiał pogodzić się z tymi niepodważalnymi faktami.Uparcie wierzył, że życie jest cenne, a człowiek -szlachetny albo przynajmniej stworzony do szlachetności.Od Delmara przez Carrie do Cindy Lakey: zwykła nocna kolejność wspomnień.Zapuściwszy się tak daleko, często docierał aż na skraj otchłani irracjonalizmu, rozpaczy i poczucia winy, i czasami - nie często, lecz czasami - wstawał, zapalał światło i pił, dopóki nie upił się do nieprzytomności.Delmar, Carrie, Cindy Lakey.Jeżeli nie zdoła uratować obu McCaffrey, dopisze ich nazwiska do tej listy i odtąd procesja niechcianych wspomnień będzie dłuższa: Delmar, Carrie, Cindy Lakey.Melanie i Laura.Wtedy nie będzie mógł dłużej z tym żyć.Wiedział, że jest tylko samotnym gliniarzem, zwykłym człowiekiem jak każdy inny, nie żadnym Atlasem czy rycerzem w lśniącej zbroi, lecz jakaś cząstka jego duszy chciała, żeby został tym rycerzem; i właśnie ta cząstka - naiwny marzyciel, szlachetny głupiec -nadawała wartość życiu.Gdyby kiedyś utracił tę cząstkę, nie dałby sobie rady.Właśnie dlatego musiał chronić Laurę i Melanie zupełnie jak własną rodzinę.Przywiązał się do nich i gdyby teraz pozwolił im umrzeć, również by umarł - przynajmniej w sensie psychicznym i emocjonalnym.Delmar, Carrie, Cindy Lakey.procesja dobiegła końca i wreszcie Dan odpłynął w sen, kołysany cichymi oddechami Laury i Melanie niczym szumem odległego morza.Sheldon Tolbeck wybiegł z chaty na białą łąkę, na śnieg miejscami sięgający kolan.Górskie zbocze wydawało się podwójnie zlodowaciałe, od ostrego mrozu i zimnego księżycowego blasku.Uciekając przez noc, Sheldon wydychał pióropusze pary i wzbijał fontanny śniegu, które płynęły za nim jak duchy, podobne do ektoplazmy w fantasmagorycznym świetle księżyca.Z chaty dobiegały wrzaski Renseveera, które niosły się daleko w mroźnym powietrzu i odbijały echem w odległej dolinie.Czysta atmosfera i szczególne ukształtowanie terenu sprawiały, że echo odbijało się powtórnie i jeszcze raz, i jeszcze raz, niczym chór potępieńczych wrzasków.Ta ohydna kakofonia brzmiała tak przeraźliwie, jakby drzwi samego piekła rozwarły się tutaj na wysokościach.Wrzaski dodatkowo wystraszyły Tolbecka, który pędził tak, jakby diabły deptały mu po piętach.Miał na sobie buty, ale nie włożył kurtki i początkowo zimny, przenikliwy wiatr zadawał mu ból.Po chwili jednak, kiedy w szaleńczym pędzie przemierzał rozległą łąkę, wiatr zmienił się w tysiące igieł wstrzykujących silny środek znieczulający.W odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów od chaty zdrętwiały mu twarz i ręce.Ostry mróz przenikał pod flanelową koszulę i dżinsy.Po stu jardach stracił czucie w całym ciele jak pod wpływem nowokainy.Wiedział, że to miłosierne odrętwienie potrwa najwyżej kilka minut; zwykły szok, nic więcej.Wkrótce ból powróci i zimno zaatakuje jak krab, który wgryza się w kości i wyrywa kawałki szpiku lodowymi kleszczami.Nie wiedząc, dokąd ucieka, kierowany nie rozsądkiem, lecz czystym przerażeniem, przebrnął przez zaspę nawianą na obrzeżu łąki i znalazł się w lesie.Potężne jodły, sosny i świerki wznosiły się nad nim [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl