[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Kochałem go w tej chwili więcej niż zwykle, a przecież kochałem go bardzo; miałem tego dnia w sercu jakąś dobrą, matczyną tkliwość, pewnie znów za sprawą tego dziwnego starca.Powiedziałem serdecznym jakimś głosem:— Idź tam, Eustachy, to pewnie Haneczka puka… Ucałuj ją odemnie…Szczygieł spojrzał mi głęboko w oczy i uczynił coś, co się nigdy nie zdarzało w naszym żywocie, naszpikowanym umyślną rubasznością, wesołością nieszkodliwych obelg i pełnej miłości pogardy, aby ukryć wszelkie sentymenty, bo taka to już była dziecinna nasza moda; podszedł ku mnie nieśmiało, potem serdecznie mnie uściskawszy, ucałował w oba policzki i wyszedł na palcach.Napaliłem w piecyku i w suchotniczem świetle dwóch wiecznie konających świec łojowych, pryskających ognistemi łzami z bólu, począłem się przyglądać biblji eremity, największemu jego bogactwu, które porwałem temu dziwnemu człowiekowi, zmarłemu z głodu, z zimna i nieznanej choroby duszy dnia 2 grudnia na poddaszu przeklętego domu, pomalowanego na szary kolor.Książka ta była grubym foljałem, zapisanym jego ręką własną i czyniła w pierwszej chwili wrażenie, że ją pisał albo genjusz, który, jak Lionardo, chciał ukryć wśród pogmatwanej czerni liter tajemnice, niebu wydarte, albo warjat, który fantazję bezgraniczną miał w ręce piszącej, albo też astrolog i alchemik, który pisze dla djabła, nie dla ludzi.Podobnie, wyobrażam sobie, musi wyglądać djarjusz Jana Dee’a i Edwarda Kelley’a, notujący oszalałe rozmowy z oszalałymi duchami.Książka eremity była podzielona na czterdzieści cztery rozdziały i miała formę pamiętnika, obejmującego całe życie, między rozdziałami zaś były jakoby stacje kalwaryjskie, osobne dziwacznie pomalowane karty z nagrobnemi napisami czasem dla jednego, czasem odrazu dla dwóch, lub trzech zmarłych; za każdego istniała osobna modlitwa, prosta, ponura i narzekająca.To były owe ustępy, które starzec ten odczytywał głośno każdej niedzieli, w każde święto i w każdą rocznicę śmierci.Czytanie tej księgi było pochodem przez stary cmentarz, na którym leżeli ludzie nie zhańbieni śmiercią nienaturalną w owym czasie, śmiercią na łożu, lecz ludzie bez nazwisk swoich i bez swoich trumien, którzy skonali od kuli, lub stryczka; czytanie jej było wędrówką dantejską przez piekło, lasem polskim zarosłe, a stary eremita był Wirgilim… Uśmiechnęła się do mnie jego mara z mroku i słychać było szept: sed si tantus amor casus cognoscere nostros…Początek tej biblji bezbożnej, na której pierwszej stronie nie biskup, lecz ktoś większy, bo śmierć wypisała swoje: imprimatur! — pisany był stylem zwartym, suchym, bezobrazowym, im się zaś dalej szło w żywot nędzny tego człowieka, tem większy wyrastał gąszcz niedomówień, okrzyków, aforyzmów, dyktowanych przez noc, powiedzeń podszeptywanych przez rozpacz, żalów, pisanych przez serce; na dalszych stronicach krążyły po nich wilkołaki z puszczy i zmory, głowy swoje sine niosące w dłoniach, cienie gryzące z wilczym głodem miażdżącą szczęką swoje serca własne.Czasem stronice całe były zapisane cyframi, które oświetlone z nagła migającym płomieniem moich świec, zbiegały się przerażone w róg jeden księgi, w załomy proste i zakamarki cyfry jednej: 44, — inne były porznięte linjami i tworzyły mapy Europy wymarzonej, dziwaczne, rozchełstane i rozbiegane po morzach i lądach.Pisał oto eremita o młodości swojej: „…Tegoż dnia, a był to dzień Matki Boskiej Gromnicznej, zdawało mi się, że zaduszę rękoma własnemi ojca mojego, który, czytając głośno gazetę, piszącą o tem, co się stało straszliwego w lasach, rzekł: Łotry! Płakałem całą noc, myślałem przez cały dzień następny, a wieczorem wiedziałem, co uczynię tej nocy.Matka moja, siwa, malutka, sucha, biedna kobieta westchnęła, ile razy tego dnia spojrzała mi w’ oczy.Sama miała oczy czerwone i niezmiernie smutne.Wieczorem powiedziała mi: jutro skończysz szesnaście lat! Nie odpowiedziałem jej ani słowa.Około północy, zwinąłem dwie koszule i starą kurtkę ojca w tłumoczek i cicho, jak kot, podszedłem ku drzwiom tego pokoju, w którym ona spała.Ukląkłem przy nich i pochyliwszy się, ucałowałem próg.Potem poczołgałem się cichutko ku oknu, które wychodziło na ogród.Noc była ciemna, jak bór.Począłem je otwierać, jak złodziej, tak, czujnie, wtem dusza we mnie zamarła; kiedym, już ukląkł na niem, by skoczyć w ogród, uczułem czyjeś dotknięcie.Obejrzałem się, przerażony; to była ona.Matka zawsze wie, kiedy jej dziecko idzie na śmierć.Chwyciła mnie w ramiona i tuliła do serca, długo, długo.Zawyło coś we mnie i zwaliłem się do jej nóg.Nie widziałem nic przez łzy, równocześnie czułem, że mnie rozpacz zbiera, gdyż nie potrafię już od niej odejść.Wtedy mnie ona podniosła i poczęła całować moje oczy, pewnie po to, aby wyschły na nich łzy.Nie powinien przecież płakać człowiek, który ma widzieć w ciemności.Nie powiedziała do mnie ani słowa, nawet szeptem, pewnie, by nie zbudzić ojca, lecz poczęła wciskać w mój tłumoczek pieniądze i coś miękkiego.Był to kawał płótna, pomazany czerwoną farbą, z wymalowanym na niej Orłem.Potem rękoma, zimnemi jak lód, wypchnęła mnie za okno, które zamknęła za mną cichutko.Pewnie patrzyła w nie zbyt długo.Od tego okna już nie powróciła, bo ją tam nazajutrz znaleźli nieżywą.Ten czerwony kolor na kawałku płótna był z jej krwi.Jakżeż mogła żyć, kiedy zabrałem jej serce w noc i ciemność? Przecież matka…”Nie wiem, czy w tem miejscu ja nie widziałem przez łzy, czy też eremita pisząc to, płakał i łzy jego zalały litery…Później do końca tej książki oczy już musiał mieć suche i już nie pisał słów, lecz je rył ostrzem, w które wydłużył serce, wydrapywał je w papierze szponem, czy źrenicą, stężałą w ostry, siny promień
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|