[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dla utrudnienia pogoni rozjechano się w różnych kierunkach.Miejsce spotkania wyznaczono z góry.Wszyscy mieli tam dotrzeć najpóźniej następnego dnia wieczorem.Na kilka dni przed napadem każdy rozbójnik dokładnie zbadał drogę, którą wypadało mu przebyć.Nie wątpiono więc w powodzenie wyprawy.Dwie tylko okoliczności mogły pokrzyżować plany Ver-doja: zdrada któregoś z własnych ludzi albo rozbicie choćby jednej grupy przez liczniejszych przeciwników.Zdał sobie z tego sprawę dopiero rankiem przy pierwszym postoju.Miał obok siebie Emmę i jednego Meksykanina.Cóż miał jednak robić? Tylko jechać dalej.Początkowo droga prowadziła wśród pagórków, a potem wzdłuż zachodniego stoku gór, ciągnących się od północy na południe stanu Coahuila.Gdy słońce stanęło w zenicie, dotarli do skraju pustyni Mapimi.W tym właśnie miejscu miały się spotkać wszystkie grupy.Verdoja czekał z niepokojem.W godzinę później ujrzał oddział jeźdźców.Gdy zbliżyli się nieco, odetchnął z ulgą.Rozpoznał ośmiu ludzi; była to więc eskorta Mariana i Sternaua wraz ze swymi jeńcami.Obaj byli silnie skrępowani.Tylko kneble wyjęto im z ust, aby mogli oddychać swobodnie.Pod wieczór zjawiła się ku zadowoleniu eks-rotmistrza reszta zbójów, prowadząc Karię i Ungera.Żaden z oddziałów nie był ścigany.Verdoja poczuł się całkowicie bezpieczny.Rozbito obóz i rozpalono ognisko.Zjedzono kolację, a potem nakarmiono jeńców, bo ręce mieli w dalszym ciągu związane.Ustawiono warty i ułożono się do snu.Verdoja objął pierwszą straż, chciał bowiem podręczyć pokonanych przeciwników.Leżeli w środku koła, utworzonego przez jedenastu Meksykanów.Eks-rotmistrz podszedł do Ungera i zapytał:— No, chłopcze, jak ci się podobał spacerek ? Mam wam przekazać ukłony od kogoś bardzo życzliwego.— Któż to taki?— Niejaki Cortejo.— Z Meksyku?— Tak.To, zdaje się, wasz dobry przyjaciel.Verdoja świadomie zdradził nazwisko swego mocodawcy.Gdyby bowiem udało mu się dowiedzieć, dlaczego Cortejo tak usilnie pragnął śmierci tych ludzi, rnógłby mieć atut przeciwko niemu.— Niech go diabli porwą! — zawołał Unger.— To was raczej diabli porwą.— Ale razem z tobą.— Zamilcz, łotrze, bo jeśli nie, to mnie popamiętasz.Kopnął Ungera i podszedł do Mariana.— Przekonałeś się chyba, jak się kończy sekundowanie szubrawcy.Teraz cierpisz za niego.Czy znasz Corteja?Mariano milczał.— Znasz go? — powtórzył Verdoja.Mariano milczał nadal.— Widzę, że trzeba cię nauczyć posłuszeństwa.Będziesz ty śpiewać, oj, będziesz!Kopnął go i podszedł do Sternaua, który był związany tak mocno, że — zdawało się — nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.— No i cóż, psie przeklęty? — syknął Verdoja.— Okaleczyłeś nas obu, spotka cię więc podwójna kara.Powiedz mi, jakie to gwiazdy widziałeś, kiedy zdzieliłem cię kolbą przez łeb?Sternau leżał nieruchomo.— Nie chcesz odpowiadać? Poczekaj no, już ja cię zmuszę do mówienia!Podniósł nogę, by kopnąć doktora, ale ten błyskawicznym ruchem podciągnął skrępowane w kostkach nogi, wyprostował je i uderzył go nimi w brzuch z taką siłą, że eks-rotmistrz zwalił się na ziemię, głową padając prosto w ognisko.Podniósł się wprawdzie natychmiast, ale ryczał tak głośno, że zbudził wszystkich:— Moje oko, moje oko, nic nie widzę!Zbóje podbiegli do niego.Okazało się, że ukłuł się drzazgą płonącego drewna, koniec jej tkwił jeszcze w oku, sprawiając nieopisany ból.Verdoja jęczał bez przerwy i błagał, by mu drzazgę wyciągnięto, ale nikt nie chciał się tego podjąć.— To może zrobić tylko jeden człowiek — powiedział Pardero — Sternau.— Co? Ten pies, sprawca mego nieszczęścia? Przenigdy!— Jest lekarzem.Tylko on potrafi wyciągnąć drzazgę.Verdoja prawie mdlał z bólu.Minęło kilka minut.— No dobrze — zgodził się wreszcie — ale potem zwinę go w kabłąk i przywiążę do konia.Pardero podszedł do Sternaua i zapytał:— Czy senior jest okulistą?— Tak jest — odparł bez wahania Stemau, ponieważ w tym momencie zaświtała mu myśl o ucieczce.— Czy usunie pan drzazgę?— Tego nie wiem.Wpierw muszę zbadać oko.— Więc dobrze.Rozluźnię panu więzy na tyle, że będzie pan mógł wstać.Podprowadziwszy doktora do ogniska, przy którym Verdoja jęczał przeraźliwie, porucznik polecił:— Niech go pan zbada!Verdoja odsunął rękę, którą zasłaniał uszkodzone oko, i patrząc na Sternaua zdrowym, mruknął przez zęby:— Łotrze, jeżeli w tej chwili nie przywrócisz mi wzroku, każę cię przypalać rozżarzonymi szczypcami.Zaczynaj!Pardero świecił z boku pochodnią.Sternau był przekonany, że spośród wszystkich obecnych tylko Unger rozumie po niemiecku.Nachylony nad okiem, powiedział więc głośno:— Mut, ich werde euch befreien !— Coś powiedział?! — ryknął Verdoja.— My, lekarze, posługujemy się łaciną.Wymieniłem więc łacińską nazwę tego skaleczenia.— Czy będzie można usunąć drzazgę?— Tak— Więc usuń ją w tej chwili.— Mam przecież związane ręce.— Rozwiążcie go — rozkazał Verdoja.— A jeżeli ucieknie? — wtrącił Emilio.— Zwariowałeś? — obruszył się Pardero.— Trzynastu nas, jakżeby uciekł? Utwórzcie koło i weźcie go w środek.Tak też zrobili.Sternau przystąpił do zabiegu.— Nie mogę wyciągnąć drzazgi palcami — odezwał się po chwili.— Dajcie mi sztylet.Usłuchano go.Był teraz wolny od więzów i z bronią w ręku.Ale jak zdobyć strzelbę i naboje? Jak wydostać się stąd? Dookoła obozu pasły się konie.Karabiny były ustawione w piramidy.W tym momencie dostrzegł u pasa Verdoja coś w rodzaju trzyczęściowej torby na pieniądze, kule i proch.W ciągu sekundy miał gotowy pian.Położył rękę na głowie rannego.— Niech pan otworzy chore oko, a zamknie zdrowe — rozkazał.Eks-rotmistrz spełnił polecenie.Doktor zbliżył sztylet do jego twarzy.Nagle opuścił go w dół, odciął torbę od pasa i chwyciwszy ją w zęby, z całej siły odepchnął Verdoja swymi herkulesowymi ramionami w kierunku stojących obok Meksykanów.Trzech czy czterech upadło na ziemię.Sternau przeskoczył ich i zaczął uciekać ogromnymi susami.Za chwilę miał już w ręku strzelbę i dosiadłszy pierwszego z brzegu konia, pogalopował na nim.Stało się to wszystko niemal błyskawicznie.Nim zbóje zaczęli strzelać, oddalił się już znacznie.Ani jedna kula go nie dosięgła.— Jazda! Na koń! Za nim! Musimy go złapać! — ryczał Verdoja.Kilku bandytów ruszyło w pościg.Sternau liczył się oczywiście z tym.Nie zwalniając galopu, badał strzelbę.Była to dubeltówka, mógł więc zabić z niej jedynie dwóch ludzi.Zawrócił i wkrótce zatrzymał konia.Było zupełnie ciemno.Zwierzę stało spokojnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl