[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Ale kogoś spalimy, Mordimer, prawda?– Ano tak – powiedziałem, zamykając drzwiczki.– Kogoś na pewno spalimy.Ale teraz morda w kubeł.Nic nie znaleźliśmy, zrozumiano?Pokiwał gorliwie głową i dokładnie wpasował wyjętą z muru cegłę na właściwe miejsce.* * *W celi Loretty śmierdziało jak diabli.Cóż, nawet piękne kobiety muszą gdzieś załatwiać naturalne potrzeby, a ona miała do dyspozycji tylko przerdzewiały cebrzyk.I tak dobrze, bo widziałem już więźniów śpiących na klepisku stworzonym z warstwy od lat nie sprzątanych i zaschniętych odchodów.Można powiedzieć, że tutaj miała jaśniepańskie wygody.Kiedy usłyszała hurgot klucza w zamku (strażnik znowu sobie nie mógł z nim poradzić), poderwała się ze słomy, na której leżała.– Jesteś wolna – powiedziałem.– Oskarżenie o czarostwo i zabójstwa zostaje oddalone.Patrzyła na mnie, jakby do końca nie rozumiała, co mówię.Zgarnęła z czoła niesforny kosmyk splątanych włosów.– Tak po prostu? – zapytała wreszcie cicho.– A cóż więcej można powiedzieć? – Wzruszyłem ramionami.– Umiesz pisać?Skinęła głową.– Przygotuj więc listę wyrządzonych ci szkód.Dopilnuję, aby kasa miejska wypłaciła się co do grosza.Uśmiechnęła się, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że to wszystko jest prawdą, a nie żartem bądź torturą.– Przygotuję – powiedziała z zawziętością w głosie.– O, na pewno przygotuję.– Aha i jeszcze jedno – powiedziałem, stojąc już na progu.– Twoja piwnica nie jest najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem.Na twoim miejscu nie schodziłbym do niej bez zbędnej potrzeby.Nie zadałem sobie nawet trudu, by obejrzeć się i zobaczyć jej minę.Teraz mogłem spokojnie wrócić do oberży.Drugi siedział pijany w sztok i popijał na przemian to z kufla pełnego piwa, to z kubka pełnego gorzałki.Opowiadał jakąś wielce nieprzyzwoitą historię, a jego współbiesiadnicy zaśmiewali się do rozpuku.Drugi, jeśli tylko chce, potrafi zjednywać sobie ludzi.To przydatne w naszym fachu.Teraz siedziało przy jego stole sześciu mężczyzn, i założę się, że żaden z nich nie pamiętał już, iż Drugi jest pomocnikiem inkwizytora.Ciekaw tylko byłem, czy jego pijaństwo na coś przyda nam się w pracy.Znając Drugiego, mogłem mieć nadzieję, że jednak się przyda.Wszedłem do oberży, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, ale Drugi oczywiście dostrzegł mnie i ledwo zauważalnie skinął głową.Wspiąłem się po schodach do mojego pokoju i położyłem w butach na łóżku.Chciało mi się spać, ale wiedziałem, że jeszcze nie zakończyliśmy dnia.Potem będzie czas na sen, dobre picie, dobre żarcie, a może i małe co nieco.Chociaż kiedy przypomniałem sobie dziwkę, jaką burmistrz sprowadził chłopakom, uznałem, że lepszą zabawę można mieć z kciukiem i jego czterema córkami.Już po chwili usłyszałem ciche pukanie i do środka wszedł Drugi.Teraz nie sprawiał wrażenia ani pijanego, ani rozbawionego.– Co tam, mały? – zapytałem.– Siadaj sobie.Usiadł na zydlu, potrząsnął butelką, po czym odszpuntował ją i łyknął solidnie.– Jak już zacznę, to nie mogę przestać – powiedział tonem wyjaśnienia.– Bałem się podpytywać za bardzo, ale coś tam niby wiem.– No? – zachęciłem go.– Jest taki człowiek w miasteczku.Niby lekarz, podobno go kiedyś nawet wzywali do okolicznej szlachty.Ma książki, Mordimer, dużo książek.– Ja też mam książki w Hezie.– Wzruszyłem ramionami.– I co z tego?– Ty tak, ale tutaj? Mówią też, że smalił cholewki do tej małej, ale raczej był niby nie zanadto śmiały.– To już coś – powiedziałem.– I najlepsze, Mordimer – uśmiechnął się i pstryknął palcami.– Wal.– To brat pieprzonego burmajstera.Przyrodni, bo przyrodni, ale zawsze niby brat.– Ha! – Spuściłem nogi z łóżka.– Dobrze się spisałeś, mały.Idź teraz spokojnie pić, a my złożymy wizytę panu doktorowi.Jak wszystko dobrze pójdzie, niedługo rozpalimy tu przyzwoity stos.Albo w Hezie – dodałem po chwili.Doktor mieszkał niedaleko rynku, więc konie, rzecz jasna, zostawiliśmy w stajni.Niech sobie odpoczywają i żrą smaczny owiesek, bo niedługo czeka je znowu długa droga.I tak dobrze, że słońce wysuszyło nieco te przeklęte błota, i miałem nadzieję, że dalszą część podróży odbędziemy w przyzwoitszych warunkach.No, ale wcześniej należało załatwić wszystkie sprawy tutaj, w tym całym Thomdalz.Swoją drogą, co za barbarzyńska nazwa, mili moi.Szliśmy przez rynek, a ja widziałem ścigające nas spojrzenia.Nie, żeby ktoś przyglądał się jawnie i bezczelnie, stał, mrużąc ślepia i obserwując nasze kroki.Co to, to nie, moi drodzy.Ludzie wyglądali zza okiennic, wychylali cichcem głowy z zaułków.Niedobrze jest być zbytnio ciekawym inkwizytorskiej pracy, bo zawsze inkwizytor może zaprosić do siebie, prawda? A przynajmniej tak właśnie sobie to wszystko wyobrażają prostacy.Dom doktora był murowany i solidny.Zbudowany z dobrej, czerwonej, równiutko ułożonej cegły.Posiadłość otaczał drewniany płot, wysoki, bo sięgający ciut powyżej mojej głowy.W sadzie rosło kilka zdziczałych jabłonek i jedna wiśnia obsypana jak trądem zeschłymi, małymi wisienkami.– Zawołany ogrodnik z doktora – rzekł Kostuch.Pchnąłem drewnianą furtę i weszliśmy do ogrodu.Z rozchwierutanej budy wyskoczył pies o zjeżonej, skołtunionej sierści.Nawet nie zaszczekał, ani nie zawarczał, tylko od razu rzucił się na nas.Nie zdążyłem nic zrobić, a już usłyszałem cichutkie zawodzenie i grot trafił zwierzę prosto w pierś.Pies skręcił się w powietrzu i zwalił na ziemię martwy, z pierzastym bełtem sterczącym wśród brudnego futra.– Dobra robota, mały – powiedziałem.Weszliśmy na ganek po drewnianych, wygładzonych czasem i podeszwami butów schodach.Zastukałem silnie do drzwi.Raz, drugi, a potem trzeci.– No cóż, Kostuch.– powiedziałem, ale nie zdążyłem dokończyć, kiedy ze środka usłyszeliśmy człapanie, a potem głos, który brzmiał jakby ktoś przeciągał pilnikiem po szkle [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl