[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A tak patrzyli ponuro i zawzięcie, że ksiądz się rozpłakał, nie przestając na wszystkie świętości zaklinać,by się opamiętali a do domów rozeszli, ale nie skończył, bo przyszedł Boryna, i cały naród do niego sięodwrócił.Maciej blady był kiej ściana i surowy, że aż mróz szedł od niego, ale oczy jarzyły mu się kiej wilkowi,szedł wyprostowany, chmurny a pewny siebie, znajomków pozdrawiał skinieniem i oczami po ludziachwodził, rozstąpiali się przed nim czyniąc wolne przejście, a on wstąpił na belki leżące pod karczmą, lecznim przemówił, zaczęli w tłumie krzyczeć:- Prowadzcie, Macieju! Prowadzcie!- Na las! Na las! - darły się drugie.Dopiero kiej przycichło, pochylił się, wyciągnął ręcei jął wielkim głosem wołać:- Narodzie chrześcijański, Polaki sprawiedliwe, gospodarze a komorniki! Krzywda się nam wszystkimstała, krzywda równa, jakiej ni ścierpieć, ni podarować! Dwór las nasz tnie, dwór nikomu z naszychroboty nie dawał, dwór cięgiem na nas nastaje i do zaguby wiedzie!.Bo i nie spamiętać mi tychkrzywd, tych fantowań, tych szkód, a utrapień, jakie cały naród ponosi! Podawalim do sądu - co mu ktozrobi! Jezdzilim ze skargą - na darmo.Ale miarka się przebrała, tnie nasz bór! Pozwolim to, na to, co?- Nie, nie! nie dać! Rozpędzić, zakatrupić, nie dać!- krzyczeli, a twarze szare, chmurne, zasępionerozbłysły wnet kiejby piorunami, sto pięści zamigotało w powietrzu i sto gardzieli zaryczało, a gniewzatrząsł sercami.- Nasze prawo, a nikto go nam nie przyznaje.Nasz bór, a tnie go! To i cóż my, sieroty, poczniemy, kiejnikt na ;wiecie o nas nie stoi, a wszystkie ukrzywdzają, cóż?.Narodzie kochany, ludzie chrześcijańskie, Polaki,.to mówię wama, że rady już inszej nie ma, jeno sami musimy swojego dobrabronić, gromadą całą iść i boru rąbać nie pozwolić! Wszystkie chodzmy, kto jeno żyw, kto jenokulasami rucha, całą wsią, wszystkie jak jeden! Nie bójta się niczego, ludzie, nie bójta, nasze prawo, toi nasza wola i sprawiedliwość nasza, a całej wsi karać nie ukarzą.Za mną, ludzie, zbierać się duchem,za mną! Na las! - ryknął mocno.- Na las! - odwrzasnęli wraz wszyscy, rum się uczynił, tłum się zakołysał, rozpękł i z krzykiem każden wdyrdy leciał do domu sposobić się, że powstała gorączkowa spieszna krzątanina, przybierania się,zaprzęgi, wyciągania sań, rżenie koni, wrzaski dzieci, klątwy, to kobiece lamenty, że ino się wieś trzęsłaod przygotowań, a może w jakie dwa pacierze już narychtowani ciągnęli na topolową, gdzie czekałBoryna w saniach wraz z Płoszką, Kłębem i co pierwszymi.Ustawiali się w rzędy, jak komu popadło, chłopy, parobki, kobiety, dzieci nawet co starsze ruszyły; ktobył saniami, kto konno, kto wozem, a reszta, wieś prawie cała na piechty się wybrała i zwarła się wgęstwę kieby w ten zagon długi, szumiący zbożem, przerośnięty czerwienią kobiecych przyodziewków,nad którym ino się trzęsły koły niezgorsze, to widły zardzewiałe, to cepy, a tu i owdzie kiej błyskawicazamigotała kosa, że jakby na rolę ciągnął naród, jeno że nie było śmiechów, żartów i wesela.Stali wcichości, omroczeni, surowi, gotowi na wszystko, a gdy już nastał czas, Boryna wstał w saniach,ogarnął naród oczami i krzyknął żegnając się:- W imię Ojca i Syna, i Ducha świętego! Amen, w drogę !- Amen! Amen! - przywtórzyli, a że zaświegotała właśnie sygnaturka, snadz ksiądz ze mszą wychodził,żegnano się, zdejmowano czapki, bito się w piersi, a jaki taki - westchnął żałośnie i ruszali sfornie,mocno i w milczeniu, i całą prawie wsią, jeno kowal przywarł gdziesik w opłotkach, przebrał się dochałupy, skoczył na konia i popędził bocznymi drogami ku dworowi, Antek zaś któren był od samegozjawienia się ojca skrył się w karczmie, skoro ruszyli, wziął od %7łyda fuzję, schował ją pod kożuch ipognał do borów na przełaj przez pola.nie oglądając się nawet za gromadą.A naród ruszył żwawo za Boryną, jadącym na przedzie.Tuż za nim ciągnęły Płoszki, ilu ich było z trzech chałup, ze Stachem na przedzie, naród był nieurodny,ale pyskaty szumny i wielce w siebie dufający.A za nimi Sochy, których wiódł sołtys.A trzecie były Wachniki, chłopy drobne, suche, ale zajadłe kiej osy.A czwarte szły Gołębie Mateusz im przewodził, niewiela ich, było, jeno że starczyli za pół wsi, bo samezabijaki nieustępliwe i rozrosłe kiej dęby.A piąte Sikory, krępe niby pnie, żylaste i mrukliwe.A potem Kłębiaki i młódz druga, wyrosła, bujna, swarliwa i na bitki wszelkie łakoma, którą prowadziłGrzela, wójtów brat.A w końcu Bylice szły, Kobusy, Pryczki, Gulbasy, Paczesie, Balcerki i kto by je tam wszystkiespamiętał!.Szli mocno, aż się ziemia trzęsła, posępni, kwardzi a grozni kiej ta chmura gradowa, co to jenopołyskuje, nabrzmiewa piorunami, głuchnie, a leda chwila spadnie i świat cały roztratuje.A za nimi niesły się płacze, wrzaski i lamenty pozostałych.Zwiat był jeszcze zmartwiały od nocnego chłodu, pełen sennej głuszy i spowity w lute i szkliste mgły.Cichość zalegała bory, ziąb przeciągał ostry i słaby brzask zórz oczerniał czuby i sypał się gdzieniegdziena śniegi blade. Jeno na Wilczych Dołach grzmiały huki walących się raz po raz drzew, bicie siekier i przeszywający,zgrzytliwy pisk pił.Walili bór!.Więcej nizli czterdzieści chłopa pracowało od samego świtania; kieby to stado dzięciołów spadło na bór,przypięło się do drzew i kuło tak zawzięcie i zajadle, że drzewa padały jedne po drugich, poręba rosła,pocięte olbrzymy leżały pokotem niby łan stratowany, a jeno kajś niekaj niby te osty kwarde sterczałysmukłe nasienniki pochylając się ciężko jako matki żałośnie płaczące nad pobitymi, kajś niekajszeleściły smutno krze nie docięte, to jakaś drzewina - mizerota, której topór nie chycił, dygotałatrwożnie - a wszędy, na płachtach śniegów podeptanych, niby na tych całunach ostatnich, leżały pobitedrzewa, kupy gałęzi, wierzchoły martwe i kloce potężne, obdartym i poćwiertowanym trupom podobne,zaś strugi żółtych trocin rozsączały się w śniegach kieby ta żałosna krew lasu.A wokół nad porębą, niby nad grobem otwartym, stał las zbitą, wyniosłą i nieprzeniknioną ciżbą, jakote przyjacioły, krewniaki a znajomkowie, co gęstwą stanęli pochyloną i w trwożnym milczeniu, ztłumionym krzykiem rozpaczy nasłuchują padających w śmierć i patrzą zdrętwiali na nieubłaganąkośbę.Bo rębacze szli naprzód nieustannie, rozwiedli się w szeroką ławę i z wolna, w milczeniu wpierali się wbór, zda się niezmożony, któren posępną, wyniosłą ścianą pni zwartych zastępował im drogę, a takprzysłaniał ogromem, że ginęli zgoła w cieniu konarów, jeno topory błyskały w mrokach i biłyniestrudzenie, jeno świst pił nie ustawał ani na chwilę, a co trochę drzewo się jakieś chwiało i z nagła,kiej ten ptak zdradnie pochwycony we wnyki, odrywało się od swoich, biło gałęziami i z jękiemśmiertelnym padało na ziemię - a za nim drugie, trzecie, dziesiąte [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl