[ Pobierz całość w formacie PDF ] .I to, żemumierała odważnie, na Boga miłosiernego zdana i błogosławiąca dzieciom.I że polecammężowi i starszemu synowi mego najmłodszego, mego biednego Marka, któregom miała wsercu do ostatniego tchu mego.A wtem, w nagłym uniesieniu i składając ręce: Marek mój! Dziecko moje! %7łycie moje!42Ale potoczywszy dokoła pełnymi łez oczyma spostrzegła, że pani już nie ma.Ktoś przy-szedł i odwołał ją nagle.Oglądała się tedy za panem, ale i jego nie było.Przy łóżku jej stałtylko asystent i dwie posługaczki.Wszakże w pokoju obok słychać było przyspieszone kroki,szmer rozmów prędkich, zmieszanych i powstrzymywane okrzyki.Chora utkwiła wedrzwiach oczy gasnące i czekała.Po kilku minutach wszedł lekarz z twarzą zmienioną, po lekarzu pan i pani także silniewzruszeni.Wszyscy troje patrzyli na chorą wzrokiem dziwnym i zamieniali z sobą wymownesłowa cichym głosem.Chorej zdawało się, że lekarz mówi do pani: Lepiej zaraz!Nie rozumiała tego. Józefo! przemówiła pani drżącym głosem. Mam dobrą wiadomość dla ciebie.Przy-gotuj się w sercu na dobrą nowinę! Kobieta patrzyła bacznie na mówiącą. Na taką nowinę mówiła pani coraz bardziej wzruszona która ci sprawi wielką, wielkąradość!.Oczy chorej rozszerzyły się nagle. Przygotuj się na to, że zobaczysz kogoś.pewną osobę.którą bardzo kochasz.Kobieta silnym ruchem podniosła głowę i poczęła patrzyć płonącymi oczyma to na panią,to na drzwi. Osobę mówiła pani blednąc, jakby sama zemdleć miała która tylko co.przybyła.niespodziewanie. Kto przybył?! zawołała kobieta głosem zduszonym, nieswoim, głosem śmiertelnieprzerażonego człowieka.I nagle porwawszy się z pościeli z przenikliwym krzykiem siadłanieruchoma, z oczyma szeroko otwartymi, z rękami podniesionymi do skroni, jakby wobecnadludzkiego widma.Marek, obdarty, okryty kurzawą, stał w progu podtrzymywany ramie-niem lekarza.Chora wydala trzykrotny, w jakieś wyżyny szału wznoszący się okrzyk: Boże! Boże! Boże mój!.Rzucił się Marek.Chora wyciągnęła wychudłe ramiona i cisnąc głowę jego do swej piersiz konwulsyjną siłą, wybuchnęła gwałtownym śmiechem, przerywanym jakimś suchym, bezjednej łzy, łkaniem, które ją powaliło na pościel jak martwą.Ale zerwała się natychmiast iszalona ze szczęścia pokrywała głowę syna pocałunkami także szalonymi. Jesteś?.Skąd?.Jak?.Dlaczego jesteś? Czy to ty? Jak urósł! Boże! Jakeś się tu dostał?Kto cię przyprowadził? Sam jesteś? Czyś nie chory? Czy to ty, Marku? Czy mi się tylko takśni! Boże.Boże mój! Przemów! Mów do mnie!I nagle zmieniając ton głosu: Nie! Nie mów nic! Nic.Czekaj! Zwróciła się do doktora gwałtownie: Prędko! Pręd-ko, doktorze.Bo ja chcę być zdrowa! Ja muszę być zdrowa! Jestem gotowa.Niech pan anichwili nic traci.Zabierzcie Marka.Niech Marek cię słyszy.I słodko do syna: Nic, Marku! Nic, dziecko! Mają mi coś powiedzieć.Ucałuj matkę.Idz! Doktorze, już.już.Wyprowadzono chłopca.Państwo Mequinez, posługujące kobiety, wszyscy wyszli pospiesznie.Został chirurg i asy-stent, który za nimi drzwi zamknął.Pan Mequinez próbował zabrać z sobą Marka do oddalonego pokoju.Ale okazało się toniepodobnym.Chłopiec był jakby przygwożdżony do posadzki.Oczy jego stały się jakbyobłąkane, usta mu drżały, chwiał się i ledwo mógł przemówić głośno: Co to?.Co jest mamie? Co oni tam z mamą robią? Więc pan Mequinez, ciągle usiłującgo poprowadzić dalej, tak mówił z cicha: Słuchaj! Zaraz ci powiem.Matka twoja jest chora.Trzeba jej zrobić małą operację.Pójdz, to ci opowiem to wszystko! I pociągnął go za sobą. Nie! odrzekł chłopiec opierając się. Ja chcę tu być.Tu niech mi pan opowie.43Wtedy inżynier, opowiadając bezładnymi słowy niebywałe jakieś rzeczy, wprost ciągnąćgo zaczął.Chłopiec przeraził się i drżał cały.Naraz krzyk przenikliwy, jak gdyby krzyk śmiertelnie ranionej osoby, rozległ się po całymdomu.Odpowiedział mu krzyk chłopca jak echo boleści: Umarła matka moja! Lekarz stanął we drzwiach: Twoja matka ocalona, chłopcze!Marek patrzył na niego przez chwilę, a potem do nóg mu się rzucił z głośnym łkaniem: Dziękuję, panie doktorze, dziękuję! dziękuję.Ale doktor podniósł go i rzekł: Wstań, dziecko! To nie ja, to ty, mały bohaterze, ocaliłeś matkę!44ROZBICIE OKRTUPrzed kilku laty, pewnego grudniowego ranka, wypłynął z Liverpoolu wielki okręt paro-wy, na którego pokładzie znajdowało się więcej nizli dwieście osób, między którymi byłosiedemdziesięciu ludzi załogi.Tak kapitan, jak i wszyscy prawie marynarze byli Anglikami.Wśród pasażerów zaś było nieco Włochów: trzy panie, ksiądz i kilku muzykantów.Okrętudawał się do wyspy Malty.Czas był pochmurny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|