[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sanzo wyprostował się i pełnym bólu gestem potarł dłońmioczy i czoło. Posłuchaj, Lisho, to na nic.Naprawdę.Co powiedzą twoi rodzice, ale to nie jestnajważniejsze, chodzi również o całą resztę, o mieszkanie z moją ciotką i wujem, niemogę przecież.Mężczyzna musi mieć coś do zaoferowania. Nie bądz pokorny. Nie jestem i nigdy nie byłem.Wiem, kim jestem, i ta sprawa niczego nie zmienia.Nie zmienia, jeśli chodzi o mnie, ale nie o kogoś innego. Chcę za ciebie wyjść  rzekła Lisha. Jeżeli chcesz się ze mną ożenić, zrób to,a jeśli nie, to nie.Nie mogę tego zrobić w pojedynkę.Pamiętaj jednak, że mnie to też do-tyczy! Właśnie o tobie myślę. Nieprawda.Myślisz o sobie, o tym, że jesteś niewidomy i o całej reszcie.Pozwól, żeja o tym pomyślę, i nie wyobrażaj sobie, że tego nie robię.Ja myślałem o tobie.Całą zimę.Cały czas.To.to nie pasuje, Lisho. Tutaj rzeczywiście nie. To gdzie pasuje? Gdzie my pasujemy? Do tego domu na Wzgórzu? Możemy gopodzielić, po dwadzieścia pokoi na głowę. Sanzo, muszę skończyć prasowanie, ma być gotowe w południe.Jeśli cokolwiek46 postanowimy, znajdziemy radę na wszystko inne.Chciałabym wyjechać z Rakavy. Czy. zawahał się. Czy przyjdziesz po południu? Dobrze.Odeszła, wymachując dzbankiem z wodą.Kiedy wróciła do sutereny, stanęła obokdeski do prasowania i wybuchnęła płaczem.Nie płakała od kilku miesięcy; sądziła, żejest za dorosła na łzy i że już nie będzie płakać.Płakała, nie wiedząc dlaczego, a łzy pły-nęły jej z oczu niczym rzeka uwolniona z lodowego uścisku zimy.Spływały po policz-kach, a ona nie czuła ani radości, ani żalu, i płakała jeszcze długo po tym, jak wróciłado prasowania.O czwartej zaczęła się wybierać do mieszkania Chekeyów, ale Sanzo czekał na nią napodwórzu.Poszli na Wzgórze do zdziczałego ogrodu, na trawnik leżący powyżej zagaj-nika.Młoda trawa była rzadka i miękka.W zielonej ciemności zagajnika płonęły pierw-sze żółtawobiałe świece kasztanowców.W ciepłym, zamglonym powietrzu nad miastemkrążyło kilka gołębi. Wokół domu rośnie pełno róż.Jak myślisz, czy mogę bez pytania zerwać kilkaz nich? A kogo miałabyś pytać? Dobrze, zaraz wracam.Wróciła z bukietem małych, czerwonych, kolczastych róż.Sanzo położył się nawznak z rękoma pod głową.Usiadła przy nim.Mocny, słodko pachnący kwietniowywiatr owiewał ich poziomymi podmuchami, jakby jego zródłem było nisko już wiszą-ce słońce. No cóż  odezwał się  do niczego nie doszliśmy, prawda?  Nie wiem.Chy-ba nie. Kiedy się taka zrobiłaś?  Jaka? No, wiesz.Kiedyś byłaś inna. Gdy był odprężony, w jego głosie brzmiała ciepła,głęboka nuta. Nigdy nic nie mówiłaś.Wiesz co? Co? Nie skończyliśmy czytać tej książki.Ziewnął i obrócił się na bok, w jej stronę.Położyła dłoń na jego ręce. Kiedy byłaś dzieckiem, cały czas się uśmiechałaś.Robisz to jeszcze? Od kiedy cię poznałam, już nie  odparła z uśmiechem.Nie zdejmowała ręki z jego dłoni. Posłuchaj.Mam rentę inwalidzką, dwieście pięćdziesiąt.Możemy za to wyjechaćz Rakavy.Chcesz tego? Tak.Jest Krasnoy.Bezrobocie podobno nie jest tam takie duże i na pewno są tanie miesz-kania, to większe miasto.47  Też o tym myślałam.Musi tam być więcej pracy, na pewno nie mają tam tylko jed-nego przemysłu, jak tu.Mogłabym coś dostać. Mógłbym trochę zarabiać wyplataniem mebli, gdyby znalazł się ktoś z pieniędz-mi, kto potrzebowałby takich usług.Potrafię też naprawiać, robiłem to zeszłej jesieni. Wydawało się, że słucha własnych słów; nagle roześmiał się tym swoim dziwnymśmiechem, który zmieniał mu twarz. Posłuchaj, to na nic.Chcesz mnie zaprowadzićdo Krasnoy za rękę? Nic z tego.Owszem, ty powinnaś wyjechać.Wyjdz za tego chłopa-ka i wyjedz.Rusz głową, Lisho.Usiadł, oplótł kolana rękoma i odwrócił od niej twarz. Mówisz, jakbyśmy oboje byli żebrakami  powiedziała. Jakbyśmy nie mieli so-bie nic do ofiarowania i nie mieli dokąd pójść. Właśnie.O to chodzi.Nie mamy.Ja nie mam.Czy sądzisz, że wyjazd coś zmieni?Myślisz, że zmieni mnie? Myślisz, że jeżeli wyjdę za róg.?  Usiłował mówić z ironią,lecz udało mu się przesycić swoje słowa jedynie bólem.Lisha zacisnęła dłonie. Oczywiście, że nie  odparła. Nie mów, jak wszyscy inni.Wszyscy tak mówią.Nie możemy wyjechać z Rakavy, ugrzęzliśmy tu.Nie mogę wyjść za Sanzo Chekeya, bojest niewidomy.Nie możemy robić niczego, co chcemy, bo nie mamy dość pieniędzy.Towszystko prawda, święta prawda.Ale nie cała prawda.Czy to prawda, że jeśli jest się że-brakiem, to nie wolno żebrać? A co innego się wtedy potrafi? Czy jeśli dostanie się ka-wałek chleba, to się go wyrzuci? Gdybyś czuł tak jak ja, Sanzo, to brałbyś to, co dosta-jesz, i nie wypuszczał tego z ręki! Lisho, o Boże, ja nie chcę wypuścić.Nic. Wyciągnął do niej ręce, a ona przy-sunęła się do niego.Objęli się.Chciał coś powiedzieć, ale przez dłuższą chwilę nie mógłwykrztusić słowa. Wiesz, że cię pragnę, potrzebuję cię, nie istnieje dla mnie nic inne-go  wyjąkał, a ona zaprzeczała jego potrzebie słowami: Nie, nie, nie, nie  lecz przytulała się do niego z całej siły.I tak była o wiele słab-sza od niego.Po chwili puścił ją i ujął za rękę, lekko głaszcząc. Posłuchaj  powiedział cicho  to prawda.wiesz o tym.Tylko że to taka małaszansa, Lisho. Nigdy nie dostaniemy większej. Ty mogłabyś. Ty jesteś moją małą szansą  rzekła z pewną dozą goryczy i głębokim przekona-niem.Przez chwilę nie potrafił na to odpowiedzieć.W końcu zaczerpnął głęboko powie-trza i bardzo cicho powiedział: To, co mówiłaś o żebraniu.Dwa lata temu w moim szpitalu był lekarz, który mó-wił: Czego się boisz, widzisz to samo, co martwi, a jednak ty żyjesz.Co masz do strace-nia?48 Ja wiem, co mam do stracenia  odparła Lisha. I nie zamierzam do tego dopu-ścić. A ja wiem, co mogę zyskać.I to mnie przeraża. Uniósł twarz, jakby patrzył nadmiastem.Była to mocna twarz, twarda i skupiona.Jej widok wstrząsnął Lisha.Zamknę-ła oczy.Wiedziała, że to ona, jej wola, jej obecność go wyzwoliły, ale że musi pójść razemz nim do wolności, a nigdy tam jeszcze nie była.Szepnęła w ciemności: Dobrze, ja też się boję. No to się trzymaj  powiedział, obejmując ją ramieniem. Jeżeli ty wytrzymasz,to ja też.Siedzieli tam, niewiele rozmawiając.Słońce pogrążało się we mgle nad kwietniowy-mi równinami, a wieże i okna miasta żółciły się w zapadającym zmierzchu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl