[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przy tej prędkości auto wywróciło się i kilka razykoziołkowało, uderzając wreszcie w ścianę drzew.Bandyci, którzy mieli dość przytomnościuciekli ciągnąc poobijanych, rannych kolegów, nim wybuchł zbiornik paliwa samochodu.Wzamieszaniu, jakie spowodowałem, uciekłem do dżungli po drugiej stronie polany.Tamrozpoczynał się stok, po którym wspinałem się.Po paru minutach wyszedłem na łysywierzchołek.Widziałem, że samolot Sworda krążył nad lasem.Niespodziewanie obok aeroplanu pojawił się zwinny czarny śmigłowiec.Kształtkadłuba i wielka oszklona kabina przypominały oko osy.Czarny pleksiglas złowieszczobłyszczał w słońcu.Potem ujrzałem kolejne błyski, gdy z lufy jego pokładowego działkabluznął deszcz kul w maszynę Sworda.Ten gwałtownym unikiem i pikowaniem do ziemipróbował uciec.Prześladowca dysponował większą prędkością i bez trudu znalazł się zaogonem ofiary.Wystrzelił krótką serią w silnik na prawym skrzydle i momentalnie wpowietrzu pojawiła się smuga czarnego dymu.Sword zdołał wyrównać lot.Potem opuścił podwozie dając znak, że zamierza lądowaćawaryjnie i zawrócił w kierunku fortecy piratów.Domyśliłem się, że pilot zamierzałwykorzystać gładką powierzchnię zatoki do wodowania.Nie wracał na polanę, bo zasnuły jąkłęby dymu z palącego się jeepa i pożaru dżungli.Zledziłem lot Sworda, aż zniknął mi za wzgórzami.Postanowiłem zgłosić się dowładz, tylko nie wiedziałem, dokąd mam iść i komu mogę zaufać.Przecież przebywałem naterytorium Haiti nielegalnie.Czy miejscowi policjanci uwierzyliby mi w opowieść o walce z piratami.Może wcześniej wpadnę w łapy miejscowych bojówek, które przekażą mnieRaiderowi i Red Baronowi?Na razie zszedłem ze wzniesienia na jego drugą stronę.Na chwilę przystanąłem, byrozejrzeć się dokoła.Zobaczyłem szczyt jakiejś niewysokiej góry, skąd miałem nadziejęwypatrzyć najbliższe miasto.Na skraju lasu usiadłem i zawinąłem nogawkę spodni.Kula,która raniła mi łydkę, przeszła na wylot, dziurawiąc mięśnie, ale nie naruszając nerwów,ścięgien i kości.Na szczęście Sword pakując mój plecak, nie wyrzucił mojej apteczki.Zdezynfekowałem ranę, posypałem proszkiem bakteriobójczym i starannie zawinąłembandażem.Potem ciasno owinąłem nogawkę wokół bandaża, żeby miejscowe bakterie irobactwo jak najpózniej dotarły do rany.Przejrzałem zawartość plecaka.Miałem tam dwiekonserwy, identyczne z tymi, jakie dostałem na wycieczkę do Czarnego Kła, zwój liny,maczetę, dwie koszule i dwie pary skarpet na zmianę.Natychmiast zmieniłem skarpetki,wyrzucając stare i posypując stopy proszkiem przeciw grzybicy.Potem zdjąłem koszulę ipodkoszulek.Wygięcie pleców bolało, ale musiałem opatrzyć ranę na plecach.Badałempalcami rozmiary dziury, ale okazało się, że to tylko obtarcie.Kula uderzyła o dno plecaka,odbiła się od konserwy i przejechała po mojej skórze, ześlizgując się wzdłuż ostatniego żebra.- Miał pan dużo szczęścia - usłyszałem za sobą, a jednocześnie czyjeś delikatne palcedotknęły moich pleców.Głos należał do mężczyzny, który mówił po francusku z dziwnym akcentem.Obejrzałem się za siebie jednocześnie napinając kurek rewolweru.Stał za mną mężczyzna ociemnej karnacji, o dziwnych rysach twarzy, jakby indiańskich.Miał proste, kruczoczarnewłosy, twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi bez śladu zarostu.Ubrany tylko wprzepaskę na biodrach, na plecach miał worek i nowoczesny sztucer z lunetą.- Gdzie tu jest najbliższy posterunek policji? - zapytałem.- Jesteś z policji?- Nie.- To po co ci policja, oni pomagają tylko swoim.- A ty kim jesteś?- Być może tym, kogo szukasz.Tubylec wziął mój plecak, kazał założyć ubranie i poszedł przodem.- Czemu mi pomagasz? - zapytałem mężczyznę.- Bo jesteś uczciwy.- Skąd wiesz?- To widać.Lepiej zabezpiecz broń - zwrócił mi uwagę. Posłuchałem go i zabezpieczyłem rewolwer.Wspinaliśmy się ze trzy godziny, ażwyszliśmy na wysokość, gdzie kończyła się dżungla.U naszych stóp rozpościerał się zielonydywan obwiedziony na horyzoncie lazurem morza.Nad nami prażyła złota kula słońca, a mywspinaliśmy się po czerwonych kamieniach ku szczytowi.W zasięgu wzroku nie było widaćżadnego miasta, portu, śladu cywilizacji.Potem szliśmy stromą ścieżką szeroką zaledwie nametr, prowadzącą grzbietem góry.Obliczałem, że byliśmy około półtora tysiąca metrów nadpoziomem morza.Momentami robiło mi się słabo.Przewodnik wyczuwał to i wtedy zwalniał.Grzbiet skręcał szerokim łukiem na zachód, a tubylec zszedł ze ścieżki i prowadził mnieżlebem do wąskiej doliny.Tam zobaczyłem strażnika z karabinem, wyglądającego podobniejak mój towarzysz, tyle że miał na sobie amerykańskie spodnie i bluzę w barwach kamuflażupustynnego.Przeszliśmy jeszcze wąskim tunelem i znalezliśmy się w zielonej dolinie o średnicyokoło kilometra.Przypominała ona dno wygasłego wulkanu.Stały tu ładne chaty zdrewnianych bali, rosły gaje palmowe, zagospodarowano teren pod pastwisko kóz i małeogrody.Naliczyłem około dwudziestu gospodarstw.Tubylec zaprowadził mnie donajwiększej chaty stojącej na środku dolinki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl