[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Przez cały czas uporczywym bólem dręczyła go myśl o Ralstonie.Ralston - rosły potomek skandynawskich praszczurów.Jasnowłosy, błękitnooki Ralston, którego nikt nie rozumiał, z którym nikt nie zawarł prawdziwej przyjaźni, bez uśmiechu kroczył swoimi ścieżkami i znalazł się pod kluczem.A przy tym znalazł się tam za to, czego żaden zdrowo myślący człowiek nie mógł uznać za jego winę.Pod kluczem i za kratami - to jest bolesne.Ubiegłej nocy Vallery z radością skorzystał ze sztormu, aby go wypuścić na wolność.Miał zamiar zapomnieć o sprawie, zaklajstrować ją, lecz profos Hastings przesadził w swej służbistości i zaraz po przedobiedniej wachcie zamknął chłopca z powrotem.Profosowie - chorążowie dyscyplinarni - nigdy nie wyróżniali się humanizmem; nie stać ich było na tolerancję, na życzliwy stosunek do życia w ogóle, a do niższych stopniem w szczególności.Lecz Hastings nawet wśród nich był wyjątkiem.Był żywym mechanizmem, całkiem wyraźnie pozbawionym ludzkich uczuć.Kamienny, nieugięty, dokładny, we własnym pojęciu sprawiedliwy, ale całkowicie pozbawiony serca i życzliwości.Gdyby Hastings nie miał się na baczności, mógłby spotkać go los Listera, który do niedawna był najbardziej nielubianym profosem na „Blue Rangerze" - myślał Vallery.- Nikt nie wiedział, co się stało z Listerem.Pewnej ciemnej, bezgwiezdnej nocy wybrał się na spacer po pokładzie-lotnisku.Vallery westchnął.Jak już wyjaśnił Fosterowi, miał związane ręce.Kapitan piechoty morskiej Foster, wraz ze stojącym za nim zatroskanym sierżantem szefem Evansem, skarżył się, że jego żołnierze muszą pełnić dodatkową wartę przy areszcie, chociaż każdą wolną minutę powinni wykorzystać na sen.Osobiście Vallery zgadzał się z kapitanem, lecz nie mógł cofnąć wydanego rozkazu - przynajmniej do chwili sądu kapitańskiego, po którym można by trzymać Ralstona w areszcie domowym.Znów westchnął, posłał po Turnera i polecił mu przygotować na rufie liny roślinne, manilę i pięciocalową stalówkę1.Przypuszczał, że wkrótce będą one potrzebne.Jak się później okazało, miał rację.Było już ciemno, gdy zbliżyli się do ławicy Veile, lecz „Wrestlera" znaleźli z łatwością.Przedtem odebrali jego sygnał rozpoznawczy i określili pozycję - teraz na tle bladej poświaty niedawnego zachodu wznosił się przed nimi kanciasty kształt, ostro zarysowana sylwetka.Pokład-lotnisko sterczał dziobem do góry, stromo pochylony ku rufie.Nie wróżyło to nic dobrego.„Eager" prawdopodobnie rzucił kotwicę.Morze było tu prawie zupełnie gładkie - toczyła się tylko lekka martwa fala.Na „Ulissesie" zaczął migotać maleńki reflektor sygnalizacyjny.„Nasze gratulacje! Jak mocno uwięźliście?".Z „Westlera" odpowiedziało równie maleńkie światełko.Bentley głośno odczytywał depeszę.„Sto stóp licząc od dziobu".- Wspaniale - rzekł z goryczą Tyndall.- Po prostu wspaniale.Spytaj go: „Jak się ma urządzenie sterowe?".Odpowiedź brzmiała:„Nurek pod wodą.Poprzeczne pęknięcie trzonu steru.Robota stoczniowa".- O Jezu - jęknął kontradmirał.- Stoczniowa robota! To bardzo na czasie! Spytaj go: „Jakie podjęliście kroki?".„Wszystka ropa i woda przepompowana do tylnych zbiorników.Zawieziono małą kotwicę1.«Eager» holował.Pełna wstecz od 12.00 do 12.30".Tyndall wiedział, że to czas najwyższego poziomu przypływu.- Bardzo dobrze, bardzo dobrze - warczał.- Nie, nie, ty głupi durniu, nie sygnalizuj tego! Powiedz mu, żeby przygotował się do przyjęcia stalowego holu.Niech poda do tylu swój łańcuch holowniczy.- „Depesza zrozumiana" - odczytał Bentley.- Spytaj go: „Jaki zapas dodatkowego paliwa dla eskadry?".- „Osiemset ton".- Pozbyć się tego! Bentley czytał:- „Proszę potwierdzić!".- Powiedz mu, niech wyleje to cholerne świństwo za burtę! - ryknął Tyndall.Światełko „Wrestlera" zamigotało i zamarło obrażone.O północy „Eager" płynął powoli przed „Ulissesem", ciągnąc stalową linę, która biegła od przedniego kabestanu krążownika.Po dwóch minutach „Ulisses" zaczął drżeć od obrotów czterech wielkich turbin, które mełły śrubami płytką wodę, zmieniając ją we wrzącą, zmąconą kipiel.Łańcuch z tylnego pokładu krążownika do rufy „Wrestlera" miał najwyżej piętnaście sążni i naprężał się pod kątem trzydziestu stopni i w ten sposób ciągnął rufę lotniskowca w dół.Było to niewiele, ale w tej sytuacji liczyła się każda odrobina, która choć trochę pomagała unieść tkwiący w mieliźnie dziób.Znacznie ważniejsze było to, że chociaż wirujące śruby pracowały płytko i dawały zaledwie część swej siły, dzięki małej odległości między obu okrętami pomagały śrubom „Wrestlera" przemywać w ile i piasku kanał pod stępką lotniskowca.Dwadzieścia minut przed najwyższym poziomem przypływu „Wrestler" lekko i gładko spłynął z mielizny.Na „Ulissesie" kowal natychmiast wybił przetyczkę szekli łączącej linę holowniczą trałowca i „Ulisses" szerokim łukiem sterował na wschód, holując lotniskowiec, który zgasił motory.Około pierwszej „Wrestler" odpłynął w towarzystwie „Eagera".Holownik był gotów w każdej chwili udzielić uszkodzonemu „Wrestlerowi" pomocy.Z mostku „Ulissesa" Tyndall obserwował, jak nierówno płynie znikający lotniskowiec.Widocznie kapitan próbował utrzymać kurs tylko za pomocą motorów.- Nie wątpię, że zanim dotrą do Scapa, napsują sobie dość krwi - mamrotał.Był zmarznięty i wyczerpany.Tylko tak może czuć się admirał, który stracił trzy czwarte swej eskadry.Westchnął ciężko i zwrócił się do Vallery'ego:- O której dogonimy konwój?Vallery zawahał się.Lecz nie zawahał się Kapok-Kid.- O ósmej zero pięć - odpowiedział szybko i dokładnie.- Przy szybkości dwadzieścia siedem węzłów, na kursie, który przed chwilą wykreśliłem.- O mój Boże! - jęknął Tyndall.- Znów ten młokos.Cóż zawiniłem, że muszę go cierpieć! Jeśli tak mówisz, kawalerze, rozkazuję dogonić ich przed świtem.- Tak jest - odparł najspokojniej w świecie Kapok-Kid.- Pomyślałem i o tym! Na drugim kursie, przy szybkości trzydziestu trzech węzłów, dogonimy konwój pół godziny przed świtem.- Pomyślałem i o tym! Zabierzcie go! - wrzasnął Tyndall.- Zabierzcie go albo wbiję w niego jego własne cyrkle.- urwał, sztywno wstał z krzesła, wziął Vallery'ego pod rękę.- Chodźmy, kapitanie, pod pokład.Po kiego diabła my, para staruszków, mamy zawadzać młodym? - Wyszedł z kapitanem, smutno się uśmiechając.Gdy w rozwidniającej się ponurej szarzyźnie, niespełna milę przed dziobem, ukazały się sylwetki statków, na „Ulissesie" trwał alarm poranny.Trudno było nie poznać wielkiego cielska „Blue Rangera" po prawej stronie konwoju.Kołysała martwa fala, ale taka słaba, że płynęło się spokojnie.Od zachodu dął lekki wiaterek, temperatura trzymała się koło dwudziestu stopni poniżej zera, niebo było mroźne, bezchmurne.Była dokładnie godzina siódma rano
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|