[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz jak z baletnikiemZwiÄ…zana duszÄ… Elsler lub Taglioni,Gdy udaruje jÄ… car naszyjnikiem,Taniec w goÅ‚Ä™bia lot przemienia dziwnie:Tak owe biaÅ‚e goÅ‚Ä™bie, przeciwnie,Z lotu zrobiÅ‚y taniec - i nad gÅ‚owÄ…Pana Zbigniewa na skrzydÅ‚ach trzymane,Jakby miÅ‚oÅ›ne dajÄ…c sobie sÅ‚owo,MiÅ‚oÅ›nie dzióbki zÅ‚Ä…czyÅ‚y różane;I rozleciaÅ‚y siÄ™ w bÅ‚Ä™kit na nowo,Ważąc siÄ™ dÅ‚ugo, smÄ™tne, zadumane,Jakby straciÅ‚y i szukaÅ‚y siebie,Podobne zmarÅ‚ym duszom ludzkim w niebie.I obaczywszy siÄ™ nagle, jak strzaÅ‚yZnów szÅ‚y ku sobie lotem bÅ‚yskawicy;I znów zÅ‚Ä…czone jako pÅ‚atek biaÅ‚yZniegu, goÅ‚Ä…bek przy swéj goÅ‚Ä™bicyKrÄ™ciÅ‚ siÄ™, skrzydÅ‚em jÄ… trÄ…caÅ‚ nieÅ›miaÅ‚y;Aż zmordowani obaj tanecznicyNajmilsze z siebie dali malowidÅ‚o:SennÄ… kochankÄ™ goÅ‚Ä…b wziÄ…Å‚ na skrzydÅ‚o,PrzyniósÅ‚ na ziemiÄ™, poÅ‚ożyÅ‚ na trawieI wkoÅ‚o chodzÄ…c budziÅ‚ garÅ‚owaniem.Na szyjÄ™ wyszÅ‚y mu kolory pawie:MiÅ‚ość go takim darzy malowaniem!MiÅ‚ość ubraÅ‚a mu piersi jaskrawieW ogieÅ„ tÄ™czowy.Z takim siÄ™ kochaniemZapatrzyÅ‚ goÅ‚Ä…b w swojÄ… sennÄ… paniÄ…,%7Å‚e tÄ™cza blasków z niego - przeszÅ‚a na niÄ….I obudziÅ‚a siÄ™.I znów obojeLeciaÅ‚y prosto na Zbigniewa barki,On je pogÅ‚askaÅ‚ i wnet wszystko dwoje,TÄ™czowe piersi zgasiwszy i karki,Z ramion mu poszÅ‚y i w krÄ™gi, i w sÅ‚ojeTnÄ…ce powietrze.Zrazu byÅ‚ nieszparkiLot: póki rycerz nie ruszyÅ‚ wÄ™dzidÅ‚em,Póki nie goniÅ‚ - wabiÅ‚y go skrzydÅ‚em.Lecz gdy bezmowne owe dwie istotyPrzelaÅ‚y swojÄ™ myÅ›l w serce czÅ‚owieka,Coraz prÄ™dszymi udaÅ‚y siÄ™ loty;I wnet zrozumiaÅ‚ rycerz, że go czekaAwantur nowych, dziwnych, Å‚aÅ„cuch zÅ‚oty,Zaczarowany zamek albo rzekaPeÅ‚na rusaÅ‚ek.- O! domysÅ‚y trafne - Może w pokrzywy przemieniona Dafne,Może Minotaur i zaklÄ™te skarby,Z których jak z dobréj wioski bÄ™dzie przychód -Tak mÅ‚odość wszystko stroi w lÅ›niÄ…ce farby,Nigdy siÄ™ maÅ‚ych nie spodziewa lichot.O, gdyby nie to! to nigdy Ikar byNie lataÅ‚, nigdy by nie żyÅ‚ Don Kichot,Nigdy by w Trzecim Maju nie urosÅ‚yIluzje - na co dziÅ› tak wrzeszczÄ… posÅ‚y.Beniowski, goniÄ…c goÅ‚Ä™bie i mary,ObaczyÅ‚, że na dÄ…b samotny siadÅ‚y -ByÅ‚ to ów sÅ‚awny dÄ…b, gaduÅ‚a stary,Jak czarownica krzywy i wybladÅ‚y.Ogniste zeschÅ‚a kora miaÅ‚a szpary.Z konarów liÅ›cie na poÅ‚y opadÅ‚y,Liść, co pozostaÅ‚ - zwiÄ™dÅ‚y i zwalany,SzumiaÅ‚ po drzewie jak krwawe Å‚achmany.Bez ksztaÅ‚tu, spiekÅ‚y, podarty, nieżywy,ZimÄ™ i lato wisiaÅ‚ na konarze;Kruk siÄ™ go lÄ™kaÅ‚, a jeleÅ„ pierżchliwyNigdy nie zasnÄ…Å‚ w tym krzemiennym jarze,Bo z wiatrem ów liść Å‚opotaÅ‚ straszliwyJako szataÅ„skie skrzydÅ‚o, caÅ‚e w żarze.NocÄ… spod owych skrwawionych warkoczyPróchno Å›wieciÅ‚o siÄ™ w dÄ™bie - jak oczy.Na drzewo spadÅ‚y dwa ptaszki Wenery.Beniowski w galop szedÅ‚ za lotem ptaków,Albowiem ujrzaÅ‚ dwa ruskie giweryI sześć pod dÄ™bem kozackich koÅ‚paków.Którzy tam pewnie jako maroderySzukali w drzewie skarbów lub Polaków.I nie znalazÅ‚szy w nim nic - dla igraszkiChcieli zapalić dÄ…b i upiec ptaszki.ZnieÅ›li już bowiem wkoÅ‚o suchych liÅ›ciI oczeretów, jaÅ‚owców i cierni;Już jeden krzesaÅ‚ ognia, który czyÅ›ciW czyśćcu, a na tym Å›wiecie wszystko czerni,I byliby dÄ…b pewnie ci ogniÅ›ciSpalili - wiatr dÄ…Å‚ taki jak w hamerni -Szczęściem, bohater mój napadÅ‚ na wrogiI jÄ…Å‚ ich rÄ…bać tak, że poszli w nogiOprócz Kozaków dwóch.- Z tych jeden stary,ZrÄ…bany z konia, Bogu oddaÅ‚ duszÄ™I poszedÅ‚, mówi Homer, miÄ™dzy mary.Co siÄ™ z nim staÅ‚o? - nie chcÄ™ i nie muszÄ™Mówić; bo ta rzecz należy do wiaryGreckorosyjskiéj; lecz co do mnie, tuszÄ™I powiem, strofy nie chcÄ…c robić wÅ›ciekÅ‚Ä…,%7Å‚e w téj religii, gdzie car - jest i piekÅ‚o.PocieszajÄ…ca myÅ›l! - lecz nie dla cara,Który wolaÅ‚by może z tego wzglÄ™duWiÄ™kszÄ… bezpieczność.Jedna wiÄ™c ofiaraPolskiego miecza, mÅ‚odego zapÄ™du,PoszÅ‚a ad umbra[s] i tam niech siÄ™ staraSzczęśliwszÄ… być niż tu - gdzie tyle bÅ‚Ä™du,Zawodów, gÅ‚upstwa, nieszczęścia, przesytów,Bankructw, poezyj gÅ‚upich, jezuitów, Heglów poznaÅ„skich, krakowskich purystów,Paryskich kronikarzy, historyków,Prezydentów gmin, franko-romansistów,Kozako-powieÅ›ciarzy i krytyków,Którzy poklaski im zamiast poÅ›wistówDajÄ… - od czego ja aż do równikówBiegÅ‚em unoszÄ…c zadziwione sÅ‚uchy:I byÅ‚bym zostaÅ‚ tam - gdyby nie muchy,Nie krokodyle, nie hipopotamy,Nie muÅ‚ tworzÄ…cy na Nilu oftalmie,Nie dżuma, nie tÄ™sknota, nie te bramy,Na które patrzÄ…c, że zamkniÄ™te, żal miÄ™BraÅ‚, że tak naszych żon nie zamykamyW jednym haremie jak w Armidy palmie -Ta strofa poszÅ‚a krzywo, bo ze WschoduWygoniÅ‚ miÄ™ brak awantur i lodu;Za to w ojczyznie Danta to obojeZnalazÅ‚em.Lecz to rzecz jest tajemnicza.O to bynajmniéj nie dbam i nie stojÄ™,Aby wiedziano, czy moja dziewiczaMuza kochaÅ‚a siÄ™ realnie.RojÄ™,SniÄ™, tworzÄ™; harfy używam lub bicza -I to jest moja poetyczna droga;Lecz z mego życia poemat - dla Boga.On wie, On widziaÅ‚, nad jakimi chmuryStawaÅ‚em bez Å‚ez i pieÅ›ni, z myÅ›lamiAniołów w przepaść lecÄ…cych - te chóryOn sÅ‚yszaÅ‚, gdyÅ›my byli z Bogiem sami.Nie zwiodÅ‚y Go te królewskie purpury,W które ja siÄ™ tu, jak przed sztyletamiCezar, obwijam, gdy miÄ™ w serce rażą,Ażeby umrzeć z niewidzianÄ… twarzÄ….Bóg sam wie tylko, jak mi byÅ‚o trudnoDo tego życia, co mi daÅ‚, przywyknąć;Iść co dnia drogÄ… rozpaczy odludnÄ…;Co dnia uczucia rozrzucać, czuć, niknąć;Co dnia krainÄ™ mar rzuciwszy cudnÄ…Powracać miÄ™dzy gady i nie syknąć;Co dnia myÅ›l jednÄ… rozpaczy zaczynać;TÄ… myÅ›lÄ… modlić siÄ™ - i nie przeklinać;On! i pustyni gwiazdy lazurowe,I zachodzÄ…ce nad morzami sÅ‚oÅ„ce,I jedno serce ludzkie [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl