[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dzień był pochmurny, powietrze nieustannie przenikała drobna mżawka.Wytężając wzrok, Del Velaro usiłował dojrzeć żołnierzy Vannona, lecz olbrzymie dęby brodziły w rozmaitych krzewach i zaroślach.Mglisty półmrok panujący pod ich koronami był chyba nieśmiertelny i wieczny.Vannon dobrze wybrał posterunek.Kim właściwie był ten oficer biorący udział w przedsięwzięciu od samego początku? Jakim sposobem tutaj, na prowincji, znalazł się zaufany człowiek Jego Eminencji arcybiskupa Wessćl? Co łączyło kościelnego hierarchę ze starą magią Klanów, niegdyś tak potężnych w Saywanee? Jakie było prawdziwe tło całej niesamowitej historii ze wskrzeszonym złem Morderców i plugawym czarnoksięstwem, zmartwychwstałym w posępnych ruinach? Del Velaro był człowiekiem światłym i bywałym, widział w życiu niejedno i z niejednego pieca chleb jadał.Wierzył w szlachetne porywy — lecz nie wierzył w bezinteresownie szlachetne przedsięwzięcia.Dobro ze złem, tak samo z siebie, walczyło tylko w baśniach.Jeśli jeden z najpotężniejszych dostojników w państwie kosztem wielu trudów i wyrzeczeń przygotowywał i prowadził taką wojnę, to nie czynił tego wyłącznie z prawości serca.Co było do zyskania? Del Velaro miał przykrą świadomość, że być może — i to najprawdopodobniej — nigdy się tego nie dowie.Był tylko narzędziem.Ale nie bezmyślnym.Żaden z wartujących na podwórzu szlachciców nie wiedział, co działo się w młynie.Tym bardziej nie mogli tego wiedzieć krążący po podwórzu uzbrojeni służący.Jeden tylko Del Velaro rozumiał, iż niechybnie dojdzie do walki na zupełnie innych warunkach, niż było to przewidziane.Został dopuszczony do sekretu: imć Wigard, kupiec, któremu zaufano, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa okazał się niecnym zdrajcą.Del Velaro nie umiał się pogodzić z myślą, że ten człowiek był już przecież martwy! Wskrzeszono nędznika, darowano życie — tylko po to, by mógł kontynuować swą haniebną działalność.Daleko na Wzgórzu Ahar tłumy najwyraźniej sforsowały bramę zamku, bo echo opętańczego wrzasku dobiegło aż do uszu strzegących młyna szlachciców.Podszedłszy do stojącego na moście przyjaciela, Del Sanres spojrzał tam, gdzie on.— I cóż myślisz, Del Velaro? — zagadnął.— Niewdzięczną, doprawdy, wyznaczono nam służbę.Tam oto mieszczuchy dokonują chwalebnych czynów, gdy my tutaj.— Chwalebne czyny tej tłuszczy polegają na plądrowaniu starego zamczyska.Jeśli wierzyć naszemu rozkazodawcy, Zamku Ahar bronią dwie osoby: jego władczyni i samotny król kotów.— Wspierani przez całe plemię Morderców.— Chyba nie.Widziano, jak dziś rano zjeżdżali ze wzgórza i udawali się w drogę.Wątpię, czy zawarto przymierze, o którym tyle słyszeliśmy w nocy.Del.Sanres z narastającym zdziwieniem spoglądał na mówiącego.— Zdaje mi się, żeś uzyskał jakieś informacje, o których my dwaj nic nie wiemy?— Niewiele tych wiadomości, Del Sanres.Skazany jestem na domysły.Uważam, iż udzielając nieco informacji, próbowano mię powtórnie przekonać do idei, w którą zwątpiłem.Bo, na honor, nie do końca wierzę w czyste jak łza intencje Jego Eminencji.— Czemuś dotąd o tym nie mówił?— Del Sanres, przyjacielu.Czy ja twierdzę, że bierzemy udział w przedsięwzięciu niegodnym? To wzgórze zawsze było czymś cuchnącym, plugawym i brudnym, niepodobna okryć się hańbą, występując przeciw niemu.Mówię tylko, że dla samej chwały uczestniczyć w tym możesz ty albo ja.Może jeszcze porucznik Vannon, a na pewno nieszczęśliwy Sau-Rees.Ale Jego Eminencja arcybiskup Wessel? Nie wątpię w prawość jego serca.Powiadam tylko, że musi być z czymś ożeniona.W milczeniu spoglądali na odległe wzgórze.Rozbrzmiał tętent wielu kopyt.Del Sanres pierwszy dostrzegł gromadę czarnych jeźdźców, pędzących na przełaj przez błonia.Kierowali się prosto w stronę młyna.— A zatem mamy gości — powiedział Del Velaro.— Wcale liczna gromadka.Del Sanres, biegnij proszę do naszego młodego towarzysza, który chyba usnął tam, pod ścianą.Jeśli pan porucznik Vannon nie zastąpi w porę drogi tym zuchom.— urwał, bo właśnie od strony trzech dębów posunął się ku czarnemu oddziałowi zwarty, równy szyk wyćwiczonej piechoty ognistej.Mignęły żółte pludry i czerwone muszkieterskie kaftany, słońce rozbłysło na srebrzystych morionach.— Tam, do licha! — zawołał Del Sanres, uniesiony sprawnością i szybkością manewru.— Nie ma co, wybornie sobie radzi ten oficer!— Dobre miejsce wybrał na zasadzkę — potwierdził Del Velaro, oglądając się na Sau-Reesa.Ale ten już zmierzał ku stojącym na moście; Del Velaro ponaglił go gestem.— Mordercy czy nie — powiedział, spoglądając na szarżujących jeźdźców — nie ma mowy, by wyszli z tego cało.Niemniej zaalarmuj pan służących, trzeba sprawdzić pistolety i muszkiety.Del Sanres, przyjacielu.Polecenie było rozsądne.a jednak ani Sau-Rees, ani Del Sanres nie ruszyli się, by je wypełnić.Pierwszy zdjął kapelusz; drugi osłonił oczy dłonią.Niesamowity, przejmujący i groźny był widok kilkunastu jeźdźców gnających pełnym galopem na zwarty szyk czterdziestu karnych żołnierzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl