[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Zawsze też zamawiał dużo poobiedniejbrandy.Nigdy nie był sknerą, teraz wszakże szczodrością napiwków wprawiał Loui ego -kelnera, który obsługiwał go od trzydziestu lat - w niewymowne zdumienie.Opętany pragnieniem, by dokończyć książkę, pracował każdej nocy; pisał tak szybko,jak potrafił, obserwując swój stan z obojętnością postronnego widza, który przypadkiem trafiłna wyścigi konne i zastanawia się z ironicznym uśmiechem, kto wygra.Kilka razy Elizabeth zostawiła u niego synka.Longwood siadał wówczas na podłodzei bawił się z małym we wpadających przez okno promieniach słońca, w swej słabości czującsię jego rówieśnikiem, i ze szczerą radością popychał samochodziki, które Miguel przynosiłze sobą.Niebieskie autko popychała mała pulchna rączka, czerwone - długie kościste palce,które ostatnio trzymały przede wszystkim narzędzia chirurgiczne.Jezdzili tak po dywanie,pod krzesłami i pod dużym stołem.Czasami po południu zabierał chłopca na prawdziwąprzejażdżkę prawdziwym samochodem.Zwykle były to krótkie wycieczki, któregośpopołudnia jednak znalezli się na drodze numer 128.Longwood z całej siły wciskał pedałgazu, wskazówka prędkościomierza pięła się coraz wyżej.- Za szybko jedziesz, kochanie - zwróciła mu łagodnie uwagę Frances.- Wiem - odparł z uśmiechem.Nagle usłyszał wycie syreny; początkowo sądził, że to karetka, kiedy zaś uprzytomniłsobie swoją pomyłkę, dogonił go policjant na motocyklu dając znak, żeby zjechał na pobocze.Policjant spojrzał na jego siwiznę, a pózniej na lekarski numer rejestracyjny.- Czy to jakiś nagły wypadek, panie doktorze? - spytał.- Tak - odparł Longwood.- Czy życzy pan sobie, bym pana eskortował?- Nie, dziękuję - odparł, a policjant skinął głową, zasalutował i odjechał.Kiedy ponownie spojrzał na Frances, znikła, zanim jeszcze zdążył ją spytać, jak masię zachować w sprawie Elizabeth, a na przednim siedzeniu spał malec, skulony niczymkociak.Longwooda opanowało drżenie, zmusił się jednak do dalszej jazdy i wrócił doCambridge, wlokąc się dwadzieścia mil na godzinę i trzymając się jak najbliżej prawegopobocza.Nigdy więcej nie zabrał chłopca na przejażdżkę prawdziwym autem.Rany od kaniul ropiały, igły trzeba więc było wbijać co jakiś czas w nowe miejsca, ażw końcu nogę Harlanda Longwooda zaczęły zdobić maleńkie blizny.W jego organizmiegromadziły się toksyny, któregoś dnia zaczęło go swędzieć całe ciało.Drapał się aż do krwi,potem leżał w łóżku i wił się, a po jego twarzy płynęły strumienie łez.Gdy tego wieczora zgłosił się w szpitalu na dializę, lekarze zobaczyli zadrapania imomentalnie przepisali mu benadryl i stelazine, a doktor Kender poinformował, że odtądbędzie dializowany trzy, a nie jak dotąd dwa razy w tygodniu.Zamiast we wtorki i czwartkiwieczorem, miał teraz przychodzić w poniedziałki, środy i piątki o dziewiątej rano.Tooznaczało, że nawet jeśli w te dni będzie czuł się dobrze, nie będzie mógł pracować.Mimo tow dalszym ciągu co wieczór telefonował do Silverstone a lub Meomartino, by dowiedzieć się,co słychać na oddziale.Zrezygnował natomiast z uczestniczenia w obchodach.Czasami, kiedy był sam, płakał.Raz, uniósłszy wzrok, zobaczył Frances siedzącą kołojego łóżka.- Nie możesz mi pomóc? - spytał.Uśmiechnęła się.- Sam musisz sobie pomóc, Harlandzie - odparła.- Panowie, co mogliśmy zrobić dla tego człowieka? - spytał Komisję Zgonów.Nikt jednak nie odpowiedział.Nie próbował już wracać do kaplicy Appleton ani do żadnej innej świątyni, leczktórejś nocy, kiedy pracował nad książką, nabrał nagle dziwnej pewności, że zdąży jąskończyć.Przeświadczenie to było niezwykle silne.Nie miało nic wspólnego z feeriąwielobarwnych świateł i narastającą muzyką, jak to zwykle przedstawia się w kiepskichfilmach wyświetlanych w telewizji w święta wielkanocne.Była to po prostu cicha,zdecydowana obietnica.- Dziękuję, sir - rzekł na głos.Nazajutrz, zanim dał się podłączyć do aparatu, zaszedł do pokoju pani Bergstrom istanął przy jej łóżku.Wydawało mu się, że śpi, ale po chwili otworzyła oczy.- Jak się pani czuje? - spytał.Uśmiechnęła się.- Nie najlepiej - odparła.- A pan?- Wie pani o mojej chorobie? - spytał z zainteresowaniem.Skinęła głową.- Jedziemy na tym samym wózku.To pan jest tym chorym doktorem, prawda?A więc wiedzieli już nawet pacjenci.Informacja najwyrazniej rozpełzała się po całymszpitalu.- Czy mogę pani w czymś pomóc? - spytał.Oblizała usta.- Doktor Kender i jego ludzie trzymają rękę na pulsie.Nie powinien się pan martwić.O pana też się zatroszczą.- Z pewnością - odparł.- Są wspaniali.Dobrze mieć kogoś, komu można zaufać.- Tak, to prawda.W tym momencie w progu stanął Kender i powiedział, że aparat już czeka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|