[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Tak, wybrał nie najlepsze, lecz najgorsze stanowisko, by przyglądać się kaźni.Ale także i stamtąd widać było słupy, widać było dwa połyskujące punkty na piersi centuriona za kordonem, a to najwyraźniej całkiem wystarczało człowiekowi, który najwidoczniej chciał pozostać nie zauważony i przez nikogo nie niepokojony.Ale przed czterema godzinami, na początku kaźni, człowiek ten zachowywał się zupełnie inaczej; jak najbardziej mógł zostać dostrzeżony i właśnie w związku z tym zapewne teraz inaczej się zachowywał i odosobnił się tutaj.Wtedy, skoro tylko procesja weszła za kordon, na sam szczyt wzgórza, człowiek ten pojawił się po raz pierwszy, był przy tym najwyraźniej spóźniony.Dyszał ciężko i nie wszedł, lecz wbiegł na wzgórze, przepychał się, a kiedy łańcuch zamknął się przed nim jak i przed wszystkimi innymi, udając, że nie rozumie gniewnych okrzyków, podjął naiwną próbę przedarcia się między żołnierzami aż na samo miejsce kaźni, tam gdzie skazanych ściągano już z wózka.Boleśnie uderzony w pierś drzewcem włóczni, krzyknął i odskoczył od żołnierzy, był to jednak okrzyk nie bólu, ale rozpaczy.Legionistę, który go uderzył, obrzucił nie widzącym i zobojętniałym na wszystko spojrzeniem człowieka, który nie czuje bólu fizycznego.Trzymając się za pierś, kaszląc i tracąc odddech obiegł wzgórze dokoła, próbując na północnym stoku znaleźć w łańcuchu jakąś lukę, przez którą można by się prześlizgnąć.Ale było już za późno, krąg się zamknął.Więc człowiek o wykrzywionej bólem twarzy musiał zaniechać prób przedarcia się ku wozom, z których wyładowano już belki.Próby takie doprowadziłyby tylko do tego, że zostałby schwytany, a owego dnia w żadnym razie nie mógł sobie na to pozwolić.I oto człowiek ów odszedł na bok, ku rozpadlinie, gdzie było spokojniej i gdzie nikt mu nie przeszkadzał.Teraz czarnobrody ów mężczyzna o ropiejących od blasku słońca i bezsenności oczach siedział na kamieniu i rozpaczał.To wzdychał - rozchylając swój podniszczony w czasie długich wędrówek, niegdyś błękitny, teraz brudnoszary tallif i odsłaniając uderzoną drzewcem włóczni pierś, po której spływał brudny pot - to w nieznośnej męce wznosił oczy ku niebu i śledził trzy sępy, które już od dawna szybowały na wysokości zataczając wielkie kręgi, pewne niedalekiej uczty, to znów wbijał zagasłe spojrzenie w żółtą ziemię i widział na tej ziemi na wpół spróchniałą psią czaszkę i biegające wokół niej jaszczurki.Męka owego człowieka była tak wielka, że chwilami rozmawiał sam ze sobą.- O, cóż ze mnie za głupiec.- mruczał kiwając się na kamieniu w strasznej udręce i drapiąc paznokciami smagłą pierś.- Głupiec, głupia baba, tchórz! Psem plugawym jestem, a nie człowiekiem!Milkł, zwieszał głowę, a potem pił ciepłą wodę z drewnianej flaszy, znowu się ożywiał i chwytał to za ukryty na piersiach pod tallifem nóż, to za kawałek pergaminu, który leżał przed nim na kamieniu obok trzcinki i kałamarza z tuszem.Na pergaminie owym było już zapisane:"Minuty płyną i ja, Mateusz Lewita, jestem na Nagiej Górze, a śmierć nie nadchodzi!"Potem:"Słońce schyla się ku zachodowi, a śmierć nie nadchodzi!"Teraz Mateusz Lewita bez nadziei napisał ostrą trzcinką co następuje:"Boże, czemuś obrócił na niego twój gniew?! Ześlij mu śmierć."Zapisawszy to załkał bez łez i znowu rozdrapał paznokciami pierś.Powodem rozpaczy Lewity była ta straszliwa kieska, która spotkała Jeszuę i jego samego, a także ów niewybaczalny błąd, który on, Mateusz Lewita, jak mniemał, popełnił.Przedwczoraj rano Jeszua i Lewita byli w Bettagium pod Jeruszalaim, gdzie gościli u pewnego ogrodnika, któremu nadzwyczaj się spodobały proroctwa Jeszui.Cały ranek obaj goście przepracowali w ogrodzie, pomagając gospodarzowi, a pod wieczór, kiedy się ochłodzi, zamierzali iść do Jeruszalaim.Ale Jeszua, z niewiadomej przyczyny, zaczai się śpieszyć, powiedział, że ma w mieście pilną sprawę do załatwienia, i około południa odszedł samo-tnie.Na tym to właśnie polegał pierwszy błąd Mateusza Lewity.Czemu, och, czemu puścił go samego!Wieczorem Mateusz nie poszedł do Jeruszalaim.Dopadła go jakaś nagła i dokuczliwa boleść.Trzęsło go, jego ciało wypełnił ogień, szczękał zębami i co chwila prosił o wodę.Iść nigdzie nie mógł.Zwalił się na derę w szopie ogrodnika i przeleżał tam aż do piątkowego świtu, kiedy choroba minęła równie nieoczekiwanie, jak nadeszła.Chociaż był jeszcze słaby i choć nogi pod nim drżały, pożegnał się z gospodarzem i ruszył do Jeruszalaim, męczyło go bowiem przeczucie jakiegoś nieszczęścia.W Jeruszalaim dowiedział się, że przeczucie go nie zawiodło, że stało się nieszczęście.Lewita był w tłumie i słyszał ogłaszającego wyrok procuratora
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|