[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poderwał się z ziemi prosto pod wzniesione kopyta konia, którego jeździec zwisał bezwładnie z nogą uwięźniętą w strzemieniu.Match ujrzał błyszczące podkowy tuż nad swoją twarzą.Klęcząc na ziemi w niedogodnej pozycji, nie miał żadnych szans na unik.Czekając na nieuniknione nawet nie zamknął oczu, widząc wyraźnie tkwiące w podkowach hufnale.Silne szarpnięcie rzuciło go w bok, opadające kopyta minęły o włos jego czaszkę.Padając, uderzył głową w coś twardego.Chwilę leżał bez ruchu, zmagając się z ogarniającym odrętwieniem.Poczuł, jak ktoś chwyta go pod ramiona, unosi z ziemi.– Match, wstawaj! – krzyknął Elijah.– Wstawaj, nic ci nie jest!Match podniósł głowę.Od uderzenia przez chwilę nie mógł zogniskować wzroku, twarz Elijaha majaczyła przed nim jako blada plama.Patrzył z wysiłkiem, walcząc z zawrotami głowy.Po chwili zaczął dostrzegać szczegóły, zlepione kosmyki długich jasnych włosów, krew płynącą z rozciętego policzka.Czego ten chce, pomyślał, zaraz wstanę.Usiadł, wciąż oszołomiony.Zaczęło do niego docierać, że to Elijah w ostatniej chwili wyciągnął go spod kopyt.Myśl ta, zamiast wdzięczności, wzbudziła w nim nagły gniew.– Wstawaj! – powtórzył Elijah.– Trzeba coś zrobić! Ratować ludzi.Potrząsnął Matcha za ramię.Match uniósł rękę, chcąc w złości odtrącić go, lecz po chwili opuścił.– Dobrze – powiedział powoli.– Cofajmy się.Ty poprowadzisz.Grad strzał jakby zelżał.Match stęknął i podniósł się na nogi.Elijah przytrzymał go.– No, co jest! – krzyknął Match.– Ruszaj!Ostrzał ustawał.Pomimo zamieszania część ludzi zdołała wyrwać się z zabójczego kłębowiska, osiągnąć zbawcze zarośla na skraju drogi.Kilka koni biegało bezładnie bez jeźdźców, ranni usiłowali podnieść się lub choćby odpełznąć z drogi.Pozostali spinali konie, kierując je w kierunku lasu.Elijah poderwał się.– Stójcie, kurwa, zabierzcie rannych! – krzyknął.Nie czekając na reakcję zszokowanych ludzi, podbiegł do najbliższego leżącego.Ranny ze strzałą tkwiącą w plecach drapał bezradnie piach gościńca zakrzywionymi palcami, usiłując pełznąć.Elijah przyklęknął przy nim.Szybkim ruchem ułamał drzewce strzały, ranny szarpnął się i zawył krótko.Elijah chwycił go za nogi i pociągnął w stronę zarośli.Za jego przykładem poszło dwóch konnych.Zeskoczyli z siodeł, puszczając wolno wierzchowce, przygięci podbiegli do pozostałych rannych.Z zarośli wyskoczyli następni.Match rozejrzał się.Spłoszone konie rozbiegały się.Strzały przestały spadać z nieba.Do diabła, nawet nie zauważyłem, skąd strzelali, pomyślał Match ponuro.Trzeba się stąd zabierać.Konie! Trzeba chwytać konie, jeśli się rozbiegną, to po nas!– Łapać konie! – krzyknął.– I nie puszczać pozostałych!Nikt go nie słuchał.Match z wściekłością podskoczył do najbliższego, schylonego nad rannym.Złapał go za kaptur, poderwał szarpnięciem.– Nie słyszysz, kurwa! – wrzasnął.– Zostaw go i łap konie!Chłopak odepchnął go i znów pochylił się nad rannym.Match uniósł miecz.Przed nim, jak spod ziemi, pojawił się Elijah.Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.Cisza.Match kątem oka dostrzegł, że wszyscy dokoła zamarli.Spoglądali wzrokiem bez wyrazu.Ręka Matcha opadła bezwładnie.Już nie panował nad ludźmi.Słuchali Elijaha.Elijah wolno odwrócił się.– Pierdolić konie – powiedział – szybciej, bierzcie ich.Match wolno odszedł w kierunku zarośli.* * *Zapadli w chaszczach, na skraju drogi.Na dalszy odskok nie mieli siły.Na drodze pozostało kilkanaście ciał ludzkich i końskich.Stracili zapasy wyniesione z wioski.Match siedział oparty o drzewo.Wiedział, że powinien coś zrobić, rozkazać, poderwać ludzi.Czekanie prowadziło do nieuniknionej klęski.Nie potrafił jednak podjąć żadnej decyzji.W głowie miał zupełną pustkę.I lęk.Lęk, że nie posłuchają.Skurwysyny, przewodziłem im przez trzy lata, pomyślał.A teraz.Nawet na mnie nie patrzą.Patrzą na tego gówniarza, jakby tylko on mógł im pomóc.No dalej, pokaż, co potrafisz! Wyprowadź nas stąd.Nas? To ja też na niego liczę? Tak, liczę.Ja już nie dam rady.Nie wiem, co dalej.Nie dam rady?! A niech nas nawet wszystkich szlag trafi, to mnie macie słuchać!– Nazir! – zawołał Match ochryple.Maur stanął przed nim.Ten posłucha, zawsze lojalny Nazir.– Nazir, wracamy – powiedział Match, patrząc gdzieś w przestrzeń – tą samą drogą.Oderwiemy się od nich.Spróbujemy połapać konie, odzyskać zapasy.Pozbieraj ich, za chwilę ruszamy.– Match, nie możemy wracać – odpowiedział Maur – oni najprawdopodobniej są za nami, czekają.– Co, ty też?! – warknął Match.– Wszyscy wiecie lepiej! Rób, co mówię, albo.Maur stał nieporuszony.Wybuch Matcha nie poruszył go [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl